Żadne piwo z cyklu pijanego rowerzysty nie wycisnęło ze mnie tylu kalorii. Dopiero za drugim razem były warunki, żeby w spokoju skosztować tej kolaboracyjnej miłości. Pinta zaczęła spokojnie, ich robust oatmeal stout był bezpiecznym podejściem do zagranicznej współpracy. Szczerze mówiąc takie fantazje jak west coast belgian rye ipa przyprawiają mnie o ból głowy. No bo jak to oceniać? Na początek jednak, trasy.
(klikając w mapkę odniesie was do treningu)
Takie miałem postanowienie aby pojechać znowu nad Odrę i pozwiedzać wały aż do portu w Cigacicach. Niby odnowiona przystań, unijne pieniądze i dużo niemiaszków. Usiądę sobie przy stoliku i patrząc na rozwalający się most wypiję piwo... taa. Już na samym początku coś mi mówiło, że się nie uda. Żabie królestwo, które znalazłem przy tamach boberów (post o AIPA z ZZ Wojkówka) zostało zalane aż do samej drogi. Gdy już dojechałem do wałów... skończyły się po 2 km, po reszcie nie dało się jechać. Zjechałem więc do lasu a tam zamiast drogi piasek. Po 10 km w tym upale myślałem, że płuca wypluje. Mam koła rozmiar 26 więc nie było fajnie, nawet szerokość opon mi nie pomogła. Dojeżdża w końcu człowiek do przystani. Boom, kolejny problem. Z moich planów udało mi się tylko zobaczyć most i niemiaszków. Zakaz spożywania alkoholu bo Unia. Dziękuję i żegnam ozięble. Zapytacie się czemu nie wypiłem piwa jak jechałem wzdłuż Odry. Ano przez całość wyprawy nie dało się ustać ani minuty. Od razu obsiadało człowieka milion komarów.
Piwo wylądowało ponownie w lodówce. Minął tydzień kochanej pracy w korpo i znowu szansa. Jakoś nie widziało mi się wypić Deep Love tak po prostu w ogródku albo działce.
(klikając w mapkę odniesie was do treningu)
Zaczęło się standardowo, jak nie masz pomysłów jedź na Niesłysz. Będąc już na dojazdówce do jeziora spotkałem rzecz niebywałą i mocno wkurzającą. Korki... w lesie. Nie przejadę bokiem bo wąsko a krzaki za duże. Whooosssaaa... policz do dziesięciu. Wydostałem się w końcu, objechałem jezioro i... no właśnie, co robić dalej? Bam! Przecie u nas jest bunkrów jak mrówków.
Najprościej byłoby pojechać na Międzyrzecki Rejon Umocniony ale przypomniałem sobie o samotnym bunkrze na wzgórzu. 28 kilometr trasy i już otwieram ochoczo siedmiornicę. Wszedłem do środka, wody po kostki po ostatnich opadach. Wnętrze wielkością nie grzeszy, szczerze to nawet wątpię, że był on połączony z resztą. Dało mi to trochę do myślenia. Może następnego PR zrobić objazdowo po pobliskich bunkrach właśnie?
W pewnym momencie zaczęło padać. Schowałem się znowu do środka, przedzierając się niezdarnie przez pokrzywy, zgadnijcie czy ich dotknąłem? Deszcz ustał po chwili i mogłem już w spokoju delektować się tym jakże pysznym piwem, siedząc na rozwalonej wieżyczce.
Przyznam się szczerze, że zdziwiłem się mocno gdy zobaczyłem butelkę. Brak etykiety standardowej, zamiast tego mamy całość nadrukowaną na butelkę. Oczywiście nie zabrakło rysunku w ich stylu, siedmiornica daję radę. Patrze sobie teraz na inne etykiety AleBrowaru i w sumie mogliby coś takiego zrobić na stałe. Kolor piwa to ciemny pomarańcz, no dobra, bursztyn (na zdjęciach wyszło troszku za czerwone nie wiadomo dlaczego). Piana z początku wysoka, średnio zbita, redukuję się w średnim tempie. Pozostawia jednak ładne ślady na szkle i dość spory kożuch.
Na samym początku mogę napisać wprost, piwo jest po prostu wyśmienite. Aromat jest cholernie intensywny, owocowy. Morele i brzoskwinie aż kipią z nonica. Nie jest to jednak typowy hopheadowski aromat, do którego nas przyzwyczaili panowie z AleBrowaru. Owoce łączą się z typową stajnią pełną koni i siodeł na hakach. Wyznam wam pewien sekret, jestem ukrytym wieśniakiem i uwielbiam ten zapach (co dziwne sądzę, że konie to głupie zwierzęta). Co prawda nie wykrywam żadnej marihuanem jak np Łukasz z Piwolucji ale też jest dobrze. W smaku bomba owocowa, morele i brzoskwinie utopione w wannie słodowej znowu atakują wraz ze... stajnią. Wiem, ciężko sobie to wyobrazić. Mi to się kojarzy trochę z chlebem ze smalcem, pyszotka. Nie mówię, że znajdziecie w tym piwie ten przysmak ze skwareczkami ale ja mam po prostu takie skojarzenie. Na pewno znajdziecie tam lekkie przyprawy, głównie pieprz. Kto nie lubi niech nie stęka, jest on tam tylko w minimalnych ilościach, do podkreślenia innych akcentów. Goryczka za to jest potężna, cierpka, taka grapefruitowa. Nie zalega i jest zwieńczeniem dzieła jakim jest to piwo. Konsystencja przypomina trochę piwo żytnie, nie jest aż tak gęste i lepkie ale powoli zbliża się do tej granicy. Wysycenie średnie, wręcz idealne. AleBrowar kocha Nøgne Ø, ja kocham to piwo.
zazdroszczę takiej ufortyfikowanej okolicy, pewnie codziennie spożywałbym na czapach tych panzerwerków :)
OdpowiedzUsuń