Koniec Świata... jakoś mi nie podszedł. Albo może inaczej, Happy End mi nie podszedł. Z tego co pamiętam nie miałem jakiś szczególnych problemów z wypiciem polskiego sahti zaraz po premierze. Problem pojawił się później, gdy przy Talismanie nalałem sobie wersji exportowej... męczyłem je chyba przez połowę czasu grania. Szczerze mówiąc nie pamiętam już czemu, na pewno byłem cholernie zmęczony każdym łykiem. Znacie ten przypadek, gdy piwo wam po prostu nie wchodzi.
Jak grom z jasnego nieba spadło niedawno na piwoszy polskich nowe wcielenie tego fińskiego ustrojstwa. Pracownia Piwa i Pinta stwierdziły, że trzeba znowu rozruszać naszą scenę piwowarską i owocem ich chorych umysłów jest piwo, które zmęczyło wiele osób. Niektórzy nie mogli nawet dopić butelki do połowy. Lubię wyzwania, uwielbiam też każdy rodzaj ciemnego piwa więc zamówiłem sobie w internetach dwie butelki (druga leci leżakować). Niestety na moim grajdołku piwnym nie uświadczysz takich rarytasów.
Trzeba im przyznać, że pomysł na etykietę mieli całkiem... oryginalny. Ja rozumiem, że czasami ma się chęć tak zażartować i przypasować do nazwy ale według mnie jest to jednak pójście na łatwiznę. Szczególnie gdy jest to piwo wspólne dwóch browarów, przecie takie warzenie robi się od święta i fajnie by było to jakoś podkreślić unikatową etykietą. Takie mam przynajmniej zdanie ale podobno nie znam się na artyzmie więc skończę już marudzić i naleję sobie. Pierwsza myśl: to piwo jest brudne! Coś pokroju ciemniejszego Żytorillo bez farfocli. Jakbym miał wybrać już jakiś kolor powszechnie znany to powiedziałbym, że jest ciemnobrunatne. Piana też o dziwo jest. Z tego co pamiętam zwykłe sahti nie posiadało jej w ogóle. Tutaj mamy zbitą, wysoką na kciuk (bo trochę więcej niż zwykły palec, żarciki) i ładnie pozostawiającą resztki na szkle. Znika dość szybko no ale wrażenie pozostaje.
Pamiętam, że zwykłe sahti urzekło mnie aromatem jałowca zatopionego w pszenicy. Niby coś znanego ale kompletnie innego przez ten krzak. Po otwarciu Cracka wywąchałem coś... kompletnie innego: palona kawa zbożowa zmieszana z wiśnią wyjętą z czekoladek z alkoholem (no bo kto by się tam męczył z tą czekoladą). Jest też trochę drożdży ale brakuje mi tu głównego bohatera czyli jałowca. Niemniej jednak jest bardzo przyjemnie i mógłbym tak wąchać przez dłuższy czas... gdyby nie słaba intensywność całości, za bardzo się człowiek męczy próbując odnaleźć te wszystkie zapaszki. Może i trochę było winne miejsce, w końcu nad jeziorem trochę wiało.
Wziąłem pierwszy, duży łyk. Jedno muszę zaznaczyć na wstępie: to piwo nie jest męczące czy tam inwazyjne. Kompletnie nie rozumiem narzekania ludzi, jest gęste to trzeba przyznać ale dzięki temu pozostawia przemiłe uczucie w ustach. Smaczki są wyraziste i intensywne, nie męczą jednak i nie wydaje mi się żeby były chaotyczne. Prym znowu wiedzie kawa z wiśnią (czyli pięknie ukryty alkohol) gładko przechodzące w gorzką czekoladę z jałowcem w tle. Całość lekko (żytnio) kwaskowata. Goryczki praktycznie żadnej, wysycenie niskie. Minusem na pewno jest ilość iglaka wpakowanego w butelkę. Według mnie powinno go być o wiele więcej, w końcu to sahti. Nie ulega jednak wątpliwości, że piwo jest cholernie dobre i każdy poszukiwacz przygód powinien je spróbować. Ja jestem szczególnie ciekaw, jak będzie smakować za rok butelka, którą schowałem w najciemniejszym kącie piwnicy. Na pewno będzie to ciężki okres walk samego ze sobą... już pierwszego dnia chciałem wypić obie naraz.
EDIT 27.08.2015: 500 subów na Instagramie to dobra motywacja do otwarcia drugiej butelki black sahti, siedem miesięcy po terminie ważności. Co się zmieniło? Piana znikła, o to jednak nie można mieć pretensji. Aromat cholernie osłabł, jest ledwo wyczuwalny (o to w sumie też). Dalej mamy połączenie palonej kawy z nalewką wiśniową lecz tym razem pojawia się także upragniony jałowiec. W smaku pozostało gęste a nawet nie wiem czy nie zyskało trochę w tym temacie. Na szczęście nie osłabło jak aromat i jest nadal wyraziste aczkolwiek może i trochę ugrzecznione. Początek to mocny jałowiec, momentami wydaje się nawet, że tylko i wyłącznie on. Gdzieś w oddali smaczki, które wcześniej dominowały czyli kawa, wiśnia i gorzka czekolada. Robią za wsparcie taktyczne, tak jak powinny to robić od samego początku. Żyto zyskało odrobinę na sile (jak i ogólne odczucie słodowości) i specyficzna kwaskowatość wydaję się być mocniejsza. Finisz to już wyłącznie palona kawa, taka lepsza, nie dla plebsu. Wysycenie niskie, wyższego bym nie zdzierżył. Podsumowując piwo ułożyło się całkiem ładnie. Może i trochę za długo je przetrzymałem ale efekt końcowy i tak okazał się całkiem smaczny.
Wyobraź sobie że: dostajesz takie piwo od piwowara domowego. Nie wazne czy to jest srahti czy porter. Wylewasz to od razu do kibla. Nie dajmy się zwariować do kurwy nędzy!
OdpowiedzUsuńCzemu miałbyś wylać piwo, które nie ma wad do zlewu? Nie ważne czy z browaru czy z piwnicy domowej.
UsuńCzas teraźniejszy:
OdpowiedzUsuńja rozumiem
ty rozumiesz
on/ona/ono rozumie
Dla mnie jak do tej pory jest to polskie piwo które może wygrać w kategorii debiut roku.
OdpowiedzUsuńCoś wspaniałego.