Dobrze wiecie, że uwielbiam jeździć na rowerze. Od pewnego czasu próbuje też naprawiać go samodzielnie. W końcu to tylko śruby i łożyska... problem w tym, że większość rzeczy w bicyklu potrzebuje specjalnych narzędzi do serwisowania. Dlatego przez ostatnie 3 dni męczyłem się z korbą i supportem aż w końcu kupiłem własne klucze, Wam polecam to samo.
Nie ma jednak chyba nic bardziej satysfakcjonującego od nowiutkiego napędu, który chodzi wręcz idealnie. Człowiek do razu zapomina o frustrujących momentach w garażu. A gdy w pracy pomaga mu jeszcze bardzo patriotyczny trunek, no lepiej już nie może być. Śledzik, moi drodzy, to dobro narodowe (tak jak Grodziskie czy też porter bałtycki). Chyba nie spodziewaliście się, że odpuszczę najnowszemu stoutowi z Piwoteki po tym jak pokochałem ich Ucho od Śledzia?
Etykietowa stylówa Piwoteki zawsze mi się podobała, szczególnie teraz gdy zmienili papier na matowy. Niestety mają jakiś problem z etykieciarką, bo na drugiej butelce etykieta była bardzo kiepsko przyklejona. Piwo jest czarne. W tulipie nie widziałem żadnych przebłysków, ale w słoiku można było wymusić bardzo słabe, brązowe refleksy przy samym dnie. Wydaje się też być średnio mętne. Piana jeszcze gorsza niż w podstawowej wersji. Brzydka, dziurawa i bardzo szybko znika ze szkła. Pozostawia po sobie jedynie obrączkę przy ściance.
Ucieszyło mnie to, że tym razem nie ma problemu z intensywnością jeżeli chodzi o aromat. Bez jakiegokolwiek wysiłku człowiek wyczuwa specyficzną słodowość, podwędzaną drewnem bukowym. Do tego lekki popiół i dosłownie odrobina słodyczy karmelowej. Oczywiście to nie koniec, wrzucenie większej ilości śledzi do kotła zadziałało i w tle pojawia się zapach takiej słonej rybki prosto z morza. Że niby ma mnie to obrzydzać? Niby dlaczego?
No no, czuć, że wszystko w tym piwie jest imperialne. O wypiciu paru sztuk zapomnijcie, już nie sam śledzik a ciałko Wam na to nie pozwoli. Va Banque jest gęste i oblepia każdy zakamarek jamy ustnej. Trochę nie pasuje mi do tego nagazowanie, które jest według mnie za wysokie. Na szczęście jakoś mocno nie psuje odbioru piwa. Przejdźmy już jednak do sedna sprawy... Podstawą są palone słody, popiół w ustach to norma przy każdym łyku. Do tego gorzka czekolada, która robi za pewnego rodzaju wspomagacz. Cały czas towarzyszy nam też taki lekko słonawy posmak, to śledzik się powoli przebijać zaczyna. Momentami pojawia się też kawa zbożowa. Goryczka wchodzi naglę i z impetem. Do słabych na pewno nie należy i ma popiołowy posmak. Jednak to dopiero na finiszu śledziowy stout od Piwoteki pokazuje na co go stać. Wyobraźcie sobie morską rybkę polaną gorzką czekoladą i delikatnie posypaną solą i popiołem. Czemu zakrywacie usta? Przecież dobre to jest... I jakże intensywne w dodatku. W fancy restauracji zapłacilibyście milion dukatów za takie danie i jeszcze byście cmokali z zachwytu. Warto też wspomnieć o alkoholu... tzn o jego braku. Jest wręcz idealnie ukryty. Podsumowując napiszę tak... piwo jest męczące, bez dwóch zdań. Tyle tylko, że to ten bardziej fetyszystyczny rodzaj udręczenia, którego ja czasami wyszukuje w dziwacznych piwach. Dlatego polecam zakupić i wypić. Taka szansa zdarza się raz na parę lat.
----------
Styl: Stout Śledziowy
Alk: 8,7% Obj.
Ekstrakt: 20% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, wędzony bukiem, carafa special III, caraaroma), śledzie wędzone i świeże, płatki owsiane, cukier biały, chmiel Magnum, drożdże S-04.
Do spożycia: 20.06.2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz