Znowu nadszedł czas narzekań, zaniedbań i ogólnego hejtu na organizatorów Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa. Odpalam więc internety dwa dni po całym evencie a tam... pochwały, ogólny zachwyt i teksty o "odrobieniu przez organizatorów lekcji" - wait, what?
Z początku nie wierzyłem w to co czytam, może Ci ludzie byli na jakimś innym festiwalu? Owszem, było lepiej niż rok temu, ale w marginalny stopniu. Wielkim powrotem bym tego zdecydowanie nie nazwał. Wyjmujemy zatem kije z tyłków i zaczynamy od początku.
W tym roku pojawiłem się pod stadionem w sobotę. Wstępnie miał być to piątek, bo w sobotę mieliśmy jechać do Świeradowa na rowery, ale jak to w życiu bywa wszystko poszło w cholerę. Pierwszy dzień weekendu poświęciłem więc na szybki przegląd ulic "Pawła i Antoniego", czyli Szynkarni i AleBrowaru. W tej pierwszej bez zmian (jak widać powyżej), obsługa nadal woli ustawiać równo deseczki za barem zamiast obsłużyć klientów. W AleBrowarze za to zmiany, w końcu zakupili poduchy i już człowiekowi tyłek po 30 minutach siedzenia nie odpada. Jak rasowy alkoholik pojawiłem się tam punkt 14:01 (czyli moment otwarcia) i spotkałem Bartka, zmęczonego życiem (albo imprezą z browarem Widawa dzień wcześniej). Wywiązała się między nami (no dobra, głównie między nim a Rudą zza baru) dyskusja o polskiej scenie craftu. W skrócie: dzisiejszy craft to tylko wymówka, aby się nawalić drogimi piwami, nic więcej. Edukacja już dawno umarła i liczy się tylko najebka barrel-agem zagryzana pajdą ze smalcem. A Wy jak sądzicie?
W sobotę z rana (czyli koło 13:00) zamówiliśmy Ubera (śmierć złotówom) i odpaliliśmy pielgrzymkę na stadion. Musiałem wyglądać kompletnie niegroźnie, bo nikt mnie na bramkach nie zatrzymał. Co innego kumpla, któremu nie pozwolili wejść, bo miał scyzoryk w kieszeni. Ci panowie z wąsem muszą mieć jakiś szósty zmysł mówię Wam. Mimo otwartych bram już od ponad 2 godzin stadion dopiero co się budził do życia. Ze świeżo podpiętych beczek leciała jeszcze piana, panowie nie do końca zdawali sobie sprawę, że mają za krótkie t-shirty a parę browarów nie otworzyło jeszcze swoich bram przed klientami po wczorajszej, zapewne wytężonej pracy. No i to cmokanie, wszędzie cmokanie.
Szybka rundka zweryfikowała stan stoisk i paździerza w tym roku. Owszem, tandetnych zabawek i innych pierdół z chin było mniej (albo przenieśli je na trawę), ale nie wiem kto mądry umiejscowił większość przy samym wejściu. To miało odstraszać czy jak? Ku mojemu zdziwieniu panowie mieli tylko kufle z logo Hordy, to jawny rasizm. For the Alliance! Naliczyłem też minimum 5 różnych osób z koszulkami "I LoveCraft beer", dobrze, że swoją zostawiłem w domu. Cmok, cmok.
Na szczęście są ludzie, którzy poprawiają humor. Chodzi mi głównie o wystawców, ale też o brać blogerską. Co prawda zabrakło tych największych (między innymi AleBrowar i Artezan), ale reszta dała radę. Piwoteka, Szpunt, Brokreacja, Birbant i wielu innych, przy których stanowiskach można było się pośmiać i napić dobrego piwa (o tych za chwilę). Co do blogerów... niektórzy, w końcu, wzięli się za prawdziwą pracę i zamiast wymuszać na browarach darmowe próbki do "degustacji" nalewali kufel za kuflem spragnionym klientom. Mina mówi wszystko, prawda Jurek? Har har.
A potem nastał koniec. No dobra, może nie taki od razu koniec. Nagłe urwanie chmury zmusiło klientów do schowania się pod osłoną stadionu a wystawców... do walki z żywiołem. Jedni uczepili się swoich namiotów ratując dobytek, a inni zbierali to co z nich zostało.
Szybki przegląd piw zaczniemy od mojego ulubionego, czyli szpuntowego Spectrum. Klasyczny RiS, bijący wiele bardziej zakręconych wariacji na temat tego stylu. Oblepiający, złożony, książkowy wręcz, ale broń boże nie nudnawy przez to. Kupujcie bez obawień. Icek & Icek, czyli kooperacja Piwoteki i Golema to wyraźna imperialna IPA z dereniem. Z początku kojarzył mi się on z różą, dodawaną do herbaty przez moją babcię. Warte spróbowania, głównie przez to jak ten owoc (?) niweluje słodycz w piwie. Hamerica od Birbantów nudna, wędzonkę wyczułem bardziej pod przymusem niż dzięki jej intensywności. Alebrowarowa Hula Hop bardzo rześka i orzeźwiająca. To samo Pożegnanie Lata z Pracowni. Braggot z Peruna nie w moich klimatach, połączenie barleywine z miodem to już przesada, nawet jak na moje standardy. O wiele bardziej smakowała mi wersja na stoucie od Piwoteki. Dobrze po tym zadziałała Sielanka z Czterech Ścian, tak przyjemnej pomarańczy w wicie jeszcze nie piłem w tym roku. Ale na Polanie, czyli piwo festiwalowe, bardzo średnie. Mogłoby to być bardzo przyjemne polskie pale ale gdyby nie lekka kanaliza w aromacie i masło w smaku. Dziwacznym rodzynkiem festiwalowym okazało się być Greetings From Heaven z Brokreacji. Wyobraźcie sobie paloną czekoladę posypaną igłami sosny i polaną kwaśnym mlekiem. Tak, to naprawdę było smaczne. Na koniec Even z Nepomucena, czyli czysty, popiołowy stout owsiany, który wchodził jak woda (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Więcej grzechów nie pamiętam jak to mówią.
W końcu ktoś pomyślał i zrobił dwie strefy gastro, jedną wyraźnie lepszą od drugiej. Big Ass Burrito zmiotło konkurencję według mnie, szczególnie gdy porównasz je do tych bułek z szarpaną wołowiną, które były suche, beznadziejne i stanowczo za drogie. To jednak frytki cieszyły się największą popularnością, co było można łatwo zauważyć na każdym kroku.
Wszystko pięknie i fajnie, ale przejdźmy w końcu do wpadek, czyli tego, co my Polacy lubimy najbardziej. Wspominałem już o cmokaniu... dziwny to widok, gdy znani i powszechnie lubiani przedstawiciele craftu chodzą z przymrużonymi oczkami cmokając co chwile. Już pal licho gdyby byli prywatnie na tej imprezie. Niestety niektórzy wchodzili niedługo na scenę. To chyba do czegoś zobowiązuje, co nie? Tutaj kolejny błąd, który popełnia nasz specyficzny światek piwny. Wrocław jest dość szczególnym festiwalem, odsetek ludzi nieznających się kompletnie na piwie jest tam chyba największy w kraju. Gdy taka potencjalnie nowa klientela widzi piwowarów/blogerów "wchodzących sobie w tyłki" na scenie... no sorry, raczej ich to nie przekona do craftu. Przy okazji kolejnych eventów piwnych (tutaj mówię ogólnie) mam coraz bardziej nieodparte wrażenie, że scena służy głównie do przechwalania się i porównywania swoich... ego. Degustacje live, wykłady i inne fajne rzeczy giną w tym samozachwycie. Takie przynajmniej jest moje zdanie. Kolejnym rodzynkiem festiwalowym było stanowisko Kormorana, gdzie można było zakupić sztosa za 50 polskich złociszy. Tak, tego, o którego się parę miesięcy temu ludzie zabijali na ulicach i byli zmuszani do kupna go w barterze z połową palety innego piwa. Dużym minusem był także brak bankomatów. O kolejkach też warto wspomnieć, to jednak był głównie problem wystawców. Mając np. 6 kranów na stanowisku powinno to iść szybciej... Niestety nie raz było widać, że połowa załogi danego browaru ma gdzieś rosnące kolejki i stała sobie udając, że czyści szkła. Robimy kolejną akcje? #kolejkimuszabycdlugie
Mimo tego światełko w tunelu widać dość wyraźnie. Chcąc czy nie, mniejsza ilość wystawców (i brak tych największych) spowodowała większy tłok u tych mniej znanych/dopiero co powstałych. Trybuna znowu była otwarta (dzięki Bogu, po co komu festiwal na stadionie bez dostępu do murawy?), a toalety sprawne. Może w końcu (za rok, może dwa?) uda się organizatorom ogarnąć w 100% ich plan połączenia wymagań stawianych przez geeków piwnych z, przepraszam za wyrażenie, Januszami. Jakby nie patrzeć właśnie na takich wydarzeniach można najłatwiej przekonać normalnych ludzi do zakręconego świata piw rzemieślniczych.
Szybki przegląd piw zaczniemy od mojego ulubionego, czyli szpuntowego Spectrum. Klasyczny RiS, bijący wiele bardziej zakręconych wariacji na temat tego stylu. Oblepiający, złożony, książkowy wręcz, ale broń boże nie nudnawy przez to. Kupujcie bez obawień. Icek & Icek, czyli kooperacja Piwoteki i Golema to wyraźna imperialna IPA z dereniem. Z początku kojarzył mi się on z różą, dodawaną do herbaty przez moją babcię. Warte spróbowania, głównie przez to jak ten owoc (?) niweluje słodycz w piwie. Hamerica od Birbantów nudna, wędzonkę wyczułem bardziej pod przymusem niż dzięki jej intensywności. Alebrowarowa Hula Hop bardzo rześka i orzeźwiająca. To samo Pożegnanie Lata z Pracowni. Braggot z Peruna nie w moich klimatach, połączenie barleywine z miodem to już przesada, nawet jak na moje standardy. O wiele bardziej smakowała mi wersja na stoucie od Piwoteki. Dobrze po tym zadziałała Sielanka z Czterech Ścian, tak przyjemnej pomarańczy w wicie jeszcze nie piłem w tym roku. Ale na Polanie, czyli piwo festiwalowe, bardzo średnie. Mogłoby to być bardzo przyjemne polskie pale ale gdyby nie lekka kanaliza w aromacie i masło w smaku. Dziwacznym rodzynkiem festiwalowym okazało się być Greetings From Heaven z Brokreacji. Wyobraźcie sobie paloną czekoladę posypaną igłami sosny i polaną kwaśnym mlekiem. Tak, to naprawdę było smaczne. Na koniec Even z Nepomucena, czyli czysty, popiołowy stout owsiany, który wchodził jak woda (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Więcej grzechów nie pamiętam jak to mówią.
W końcu ktoś pomyślał i zrobił dwie strefy gastro, jedną wyraźnie lepszą od drugiej. Big Ass Burrito zmiotło konkurencję według mnie, szczególnie gdy porównasz je do tych bułek z szarpaną wołowiną, które były suche, beznadziejne i stanowczo za drogie. To jednak frytki cieszyły się największą popularnością, co było można łatwo zauważyć na każdym kroku.
Wszystko pięknie i fajnie, ale przejdźmy w końcu do wpadek, czyli tego, co my Polacy lubimy najbardziej. Wspominałem już o cmokaniu... dziwny to widok, gdy znani i powszechnie lubiani przedstawiciele craftu chodzą z przymrużonymi oczkami cmokając co chwile. Już pal licho gdyby byli prywatnie na tej imprezie. Niestety niektórzy wchodzili niedługo na scenę. To chyba do czegoś zobowiązuje, co nie? Tutaj kolejny błąd, który popełnia nasz specyficzny światek piwny. Wrocław jest dość szczególnym festiwalem, odsetek ludzi nieznających się kompletnie na piwie jest tam chyba największy w kraju. Gdy taka potencjalnie nowa klientela widzi piwowarów/blogerów "wchodzących sobie w tyłki" na scenie... no sorry, raczej ich to nie przekona do craftu. Przy okazji kolejnych eventów piwnych (tutaj mówię ogólnie) mam coraz bardziej nieodparte wrażenie, że scena służy głównie do przechwalania się i porównywania swoich... ego. Degustacje live, wykłady i inne fajne rzeczy giną w tym samozachwycie. Takie przynajmniej jest moje zdanie. Kolejnym rodzynkiem festiwalowym było stanowisko Kormorana, gdzie można było zakupić sztosa za 50 polskich złociszy. Tak, tego, o którego się parę miesięcy temu ludzie zabijali na ulicach i byli zmuszani do kupna go w barterze z połową palety innego piwa. Dużym minusem był także brak bankomatów. O kolejkach też warto wspomnieć, to jednak był głównie problem wystawców. Mając np. 6 kranów na stanowisku powinno to iść szybciej... Niestety nie raz było widać, że połowa załogi danego browaru ma gdzieś rosnące kolejki i stała sobie udając, że czyści szkła. Robimy kolejną akcje? #kolejkimuszabycdlugie
Mimo tego światełko w tunelu widać dość wyraźnie. Chcąc czy nie, mniejsza ilość wystawców (i brak tych największych) spowodowała większy tłok u tych mniej znanych/dopiero co powstałych. Trybuna znowu była otwarta (dzięki Bogu, po co komu festiwal na stadionie bez dostępu do murawy?), a toalety sprawne. Może w końcu (za rok, może dwa?) uda się organizatorom ogarnąć w 100% ich plan połączenia wymagań stawianych przez geeków piwnych z, przepraszam za wyrażenie, Januszami. Jakby nie patrzeć właśnie na takich wydarzeniach można najłatwiej przekonać normalnych ludzi do zakręconego świata piw rzemieślniczych.
ale ale, foto Pani w czapce owcy i bandanie, t-shirt spacesheep apa browar Podgórz? byli? ichniejsza apa jak na spacesheep ;) przystało kosmiczna, owocowa, bardzo pijalna, wyczuwalna goryczka, baaardzo dobrze ją wspominam , cymes
OdpowiedzUsuń