Dużo mnie się tego piwa nazbierało. Trzeba jakoś przerzedzić szeregi bo niedługo zaczną się psuć... Dlatego zaczynamy tydzień codziennych degustacji. Pierwsze poleci pszeniczne, na które mam najmniejszego smaka z racji pogody za oknem. Trzeba się jakoś przełamać, no nie? A więc, co nam panowie z Konstancina zafundowali tym razem?
Żytnie z Konstancina podeszło mi całkiem dobrze. Już słyszałem opinie, że mam fetysza jakiegoś bo innym ono wydawało się co najmniej dziwne. A co z tym pszenicznym? Ano Cola, tylko koloru złota. Głównie przez pianę, która znika dosłownie w tempie tej z czarnego cukru, który jest nałogiem większości Amerykanów. Aromat to już jednak przyjemny banan z dodatkiem goździków. Nic nie zapowiada tej grozy, którą zaraz odczuje w ustach...
Brrrr.
Nagle podchodzi do mnie pieseł. Najwidoczniej chce mu się iść na dwór ale jakoś tak dziwnie patrzy. Jakby chciał mnie ostrzec. Poczeka chwilę, gulp! Pierwszy łyk i jest jakiś banan z bardzo małą ilością przypraw. Drugi łyk, pojawia się coś jeszcze... kwaskowatość. I tutaj już coś jest nie tak, nie jest to ta fajna kwaśnica z żytniego, nie jest to też taka typowa z piw pszenicznych. Trzeci łyk, kwas wychodzi przed szeregi i przyćmiewa smaki bananowe. Zaczyna mnie szczypać w język, głównie dzięki wysokiemu wysyceniu, które go tylko niepotrzebnie potęguje. Poczekam, niech się ogrzeje.
Pieseł się cieszy.
Najdziwniejsze jest to, co się dzieje po lekkim ogrzaniu. Bierzesz łyk, tam lekki kwasek i nic więcej. Po trzech sekundach zapominasz co piłeś. Ojojoj, czy to przedsmak zagłady browaru?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz