Drugie picie:
Miał to być kompletnie inny wpis. Od dawna chodzi mi po głowie pewien pomysł na połączenie piwa z jazdą MTB. Uwielbiam obie rzeczy więc jakoś czuję się w obowiązku stworzenia czegoś w tej tematyce, która na pierwszy rzut oka wydaje się niemożliwa do połączenia. No bo w końcu żyjemy w Polsce, w kraju gdzie do niedawna zabierano prawo jazdy za prowadzenie roweru nawet z promilami lekko ponad normę. Nie zrozumcie mnie źle, jazda jakimkolwiek pojazdem pod wpływem powinna być karana i to surowo. Wkurza mnie jednak zacofanie większości ludzi i oskarżanie każdego, nawet osoby która wypiła powiedzmy pół Somersby o to, że sobie potem wsiada na rower i jeździ po lasach.
Nie wiem jak wy ale ja uwielbiam sobie tak usiąść i zdegustować jedno (bo dwa to już przesada) piwko w plenerze, no bo w końcu ile można siedzieć w domu. I nie mówię tu o piciu w ogrodzie 10m za domem. Nie ma nic lepszego niż zrobienie paru kilometrów w gąszczu leśnym i wypiciu sobie np takiego Brown Foot'a nad jeziorem, w ciszy, spokoju i zmęczeniu po pedałowaniu. Człowiek ma wtedy kompletnie inne doznania smakowe, według mnie o wiele bardziej intensywne. Krótki odpoczynek i pedałujemy dalej, bez wpadania w każde drzewo które napotkamy po drodze. Nie wiem jak wy ale ja mam swoją wagę i ciężko mi się jest upić jednym piwem (z normalną zawartością alkoholu oczywiście), co bym miał poziom promili ponad stan zapisany w prawie. Szczególnie gdy trenuje na dwóch kółkach. Nie zachęcam was do prowadzenia pod wpływem, za takie coś powinno się urywac to i owo. Chcę was zmusić do wycieczek, wypiciu jednego piwa na tle natury, wpatrując się w nią, słuchając jej i potem zakończyć wyprawę (najlepiej ostrym) treningiem MTB.
W tych wpisach będę zamieszczał mapę ze swoją trasą jak i zdjęcia, które będę robił owym widoczkom. Pierwszym wpisem miał być tytułowy Brownie, niestety na 16 kilometrze pękła mi opona. Co zrobisz, dętka już miała swój przebieg a ja oczywiście nie miałem łat. Dlatego wykorzystałem ten powrót piwny do wytłumaczenia cyklu i spytaniu się co sądzicie o tym pomyśle. No ale koniec pierdół, piwo!
Krawatka się nie odkleiła, nawet przy stresie jaki butelce zapewnił mój plecak podczas jazdy. Kapselek tym razem firmowy, do dzisiaj nie wiem czemu premierowa butelka miała czarnego golasa. A jak ładnie się wszystko wkomponowało w suche liście nad jeziorem! Lepsza okazała się piana, jest jeszcze bardziej zbita (można ją jeść łyżkami!) niż wcześniej, trzyma się długo, praktycznie do samego końca picia. Kolor istnej czarnej dziury, zero prześwitów.
Patrząc na wzbijające się łabędzie (no kidding, jak z jakiejś komedii romantycznej) zacząłem wąchać. Jest o wiele lepiej. Wyczuwalne cytrusy walczą zaciekle o miejsce króla góry z palonością. Ciężko jest to opisać ale to piwo nie ma jednolitego aromatu, raz mocniej wyczuwamy cytrusy aby za drugim razem czuć paloność z kawą. Z tyłu słyszę starsze panie udające, że uprawiają nordic walking (tak na marginesie to dziwi mnie to jak wiele osób, które to uprawia robi to po prostu źle). Ooo będą w domu historie jak to młodzież się samotnie alkoholizuje nad wodą. No nic, łykam. Boom! Uderzenie goryczy, takie jakie lubię. Bez kompromisów połączenie z gorzką czekoladą i kawą. Swoją pozycję zaznaczają też lekko słodkawe cytrusy plus orzechy. Walka nadal trwa a piwo mimo tego jest cholernie gładkie i aksamitne podczas picia. Wszystkie smaki są wyraźne i mimo agresywnego nastawienia łączą się w piękną całość. Mogę śmiało stwierdzić, że jest to najlepsza jak dotąd warka Brown Foot'a.
Oryginał 07.12.2013:
Kolejne piwo zakupione na Targach Piwnych w Poznaniu. Szczerze mówiąc, chyba najbardziej wyczekiwane przeze mnie. W końcu jest to najbardziej gorzkie i najmocniej chmielone piwo z AleBrowaru. Jedno wiem na pewno, premiera była huczna. No ale, co z tym piwem? Ano nic bo najpierw muszę puścić swoje gorzkie żale na to, jak browar nakleja krawatki. Popatrzcie na to:
O zgrozo prawie każda butelka ma takie odklejające się krawatki! Jak szanujący się alkoholik ma trzymać takie coś na półce? Hańba!
Muszę zacząć pić, może Indianka mnie tak zaskoczy że zapomnę o tym traumatycznym widoku. Chwytam butelkę i, oprócz tej nieszczęsnej krawatki, widzę kapsel, czarny. Czemu nie firmowy? Nie wiem. Szybko otwieram i przelewam do kufla a to ustrojstwo zwane butelką chowam w odmęty pokoju. Piana bardzo fajna, tworzy się równo i pozostaje dość długo. Kożuszek też jest sporej wielkości. Kolor jest bardzo fajny, czysty, klarowny rubin. Aromat to głównie cytrusy znane z IPA, no może troszkę wyczuwalna czekolada/paloność.
A te monstrum patrzy na mnie z kąta, precz!
Chluśniem tym brownie bo uśniem. Od razu trzeba zaznaczyć, że gorycz jest, oj jest. Nie jestem jednak pewny, czy aż tak mocna jak w Rowing Jack'u. Może to przez tą paloność, która po paru łykach bardziej smakuje jak czekolada gorzka. Nie żebym się skarżył, broń Boże. Na pewno podoba mi się to, że obecne cytrusy nie wchodzą tej czekoladzie w drogę. Wszystko ładnie wyważone. Według mnie jednak, piwo pokazuje prawdziwy potencjał po ogrzaniu. Goryczka robi się bardziej wyraźna i jest taka raw, surowa.
ZIEMIA, POWER, MIŁOŚĆ.
Świetny pomysł, sam często zabieram jedno piwko ze sobą gdy idę na rower. Świetnie się degustuje na łonie natury, polecam każdemu. ;)
OdpowiedzUsuńDla mnie to całkiem normalne ,że jadąc na wycieczkę rowerową z mężem zabieramy jedno piwo do plecaka, podkreślam tylko jedno. Co do pań z kijkami to prawda dużo osób robi to nie umiejętnie ale chwała im za to ,że w ogóle wychodzi z domu i próbuje uprawiać jakiś sport. Zauważ ile jest osób , które za sport uważają dojście z kanapy do lodówki po koncerniaka...Aga U.
OdpowiedzUsuń