Z okazji zmiany i nieustającej walki z layoutem bloga postanowiłem otworzyć kolejne piwo trapistów z Chimay'a. Pierwsze, czyli Triple było po prost mega. Dodatkowo pozbyłem się schematu zdjęć, co zapewne widać po tym poście ;) Napiszcie mi co myślicie o zmianach. No ale, do piwa!
Tym razem niosłem butelkę bardzo powoli i delikatnie, schodów mam trochę po drodze z piwnicy więc troszku się zmętnienia podniosło z dna butelki. Jest go jednak o wiele mniej niż poprzednio. Patrze właśnie na filmik promocyjny na stronie Chimay'a i dziwie się jak oni tak frywolnie nalewają te swoje piwa bez wszechobecnych farfocli.
A trzeba przyznać, że leję się zacnie. Tak jakoś majestatycznie. Piana robi się niska ale pozostaje taka do końca, zadziwiło mnie to bardzo. Jest zbita, wręcz kremowa. A jak pięknie wszystko się prezentuje w firmowym pokalu... zakochałem się. Ta mętna miedź wchodząca w ciemny brąz...
A zapach? O jezu. Może nie jest tak hipnotyzujący jak w żółtym ale ustępuje mu tylko troszeczkę. Karmel i przyprawiony, wypieczony w domu chleb (głównie pieprzem). Wszystko lekko urozmaicone chmielami i bardzo mocno wyczuwalne, nawet z tak szerokiego szkła. Chwytam więc pokal stylem like a sir i zaczynam pić. Tutaj zdziwienie, spodziewałem się ponownego uderzenia pieprzowego a zastałem... aksamitność. Wszystko jest takie... kojące. Leciuteńko wyczuwalne przyprawy robią za tło dla niskiej goryczki która, o dziwo, dla takiego masochisty wysokich lotów jak ja wcale nie przeszkadza. Główny prym wiedzie tutaj jednak słód wraz z suszonymi owocami. Wszystko kojarzy mi się z zimowy wieczorem u babci, gdy kładło się skórki od owoców na piecu kaflowym i rozmawiało o bzdetach jedząc chleb z masłem. Normalnie powiedziałbym, że jest ono trochę płaskie ale aksamitność tak uspokaja, że nie chciałbym w tym momencie żadnego ataku jakiegokolwiek smaku znienacka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz