Drugie picie:
Pierwsza warka żytniego stoutu od Pracowni Piwa położyła mnie na glebę i wgniotła jak jakąś szmacianą lalkę. Jak pyszny był to stout możecie przeczytać trochę niżej. Historia ta nie potoczyła się jednak szczęśliwie bo browar w pewnym momencie postanowił wejść na drogę hipsterstwa. Spragnieni piwosze zaczęli wyrywać sobie pojedyncze butelki z rąk, nastała istna pracownicza pustynia.
Światełko w tunelu pojawiło się dopiero jakiś czas temu, gdy wraz z nowymi etykietami chłopaki zaczęli rozlewać coraz to więcej butelek. Mi osobiście nie spodobał się rozmiar. Butelczyna 330ml to stanowczo za mało jak na style piwne, które zadomowiły się już na naszym krajowym rynku. Sentyment kazał mi jednak kupić minimum dwie butelki, szczególnie gdy piwosze z wielkich miast cały czas chwalą chłopaków z pracowni.
Zacznijmy od zmienionych etykiet. Stare były proste, ale miały swój urok. Nowe wyglądają jak wyjęte wprost z nowofalowej galerii sztuki. Tak do końca nie jestem pewny czy mi się to podoba. Może gdyby sam obrazek miał stałe, nieprzezroczyste tło to inaczej bym na nie spoglądał a tak... jakoś to do mnie nie przemawia. Co do wyglądu samego piwa nie mam większych zastrzeżeń. Nadal ma czarno-brunatny kolor i jest nieprzejrzyste. Piana z początku wyglądała jak kiedyś ale po chwili zaczęła brzydko pękać. Zredukowała się dość szybko do cieniutkiego kożuszka bez jakiejkolwiek koronki.
Żeby nie było, moja sztuka miała datę ważności do 11.11.2015. Dlaczego o tym piszę? Bo już na wstępie mogę Was zapewnić, że nie jest to piwo, za którym tak mocno tęskniłem. Na początek aromat, ten stracił bardzo dużo na intensywności. Wyczuwalna jedynie bardzo średniej jakości kawa z delikatnym zacięciem zbożowym, niekoniecznie kojarzącym się z żytem. Wad nie wyczuwam i z tego powinienem się cieszyć ale kurde... czuję się mocno zawiedziony.
W smaku jest już trochę lepiej. Stout z Pracowni nadal jest gęsty ale przyjemne odczucie w ustach psuje zbyt duże wysycenie. Mogłem się w sumie domyśleć, małą buteleczkę nalewałem w 3 krokach bo tak się cholerstwo pieniło. Jeżeli chodzi o smaczki to bezkompromisowo rządzi paloność, i to pod postacią cholernie wyraźnego popiołu. Kawa bardziej w domyśle, spalenizna zawładnęła wszystkim. Goryczka pojawia się dosłownie na pół sekundy a jej miejsce zajmuje mocny, popiołowy finisz z delikatnym zacięciem żytnim. A jak ta cała popiołowość zalega po każdym łyku, nie jest to przyjemne... tego jestem pewien. Lubię spaleniznę w stoucie, nie mam nic przeciwko gdy dominuje nad resztą. W tym przypadku jednak jest ona po tej cholernie nieprzyjemnej stronie. Gdzie jest wyraźna kawa? Gdzie czekolada? Gdzie przyjemna, oleista konsystencja? Mam nadzieję, że jest to efekt złego trzymania piwa przez sklep. Jakoś nie mogę uwierzyć, że chłopaki z Pracowni pozwoliliby sobie na taką wpadkę.
Oryginał 28.02.2014:
O boże, zjadłem wczoraj 11 pączków. Jak co roku pobiłem swój rekord. Przydałby się jakiś RIS do nich ale miałem tylko zimowe z Widawy. Dzisiaj jednak postanowiłem przyjrzeć się swojej działce. Tak, to już trzecia ale tym razem ostateczna. Zabrałem więc parę lekko suchych już pączków i stout'a z Pracowni Piwa.
Trochę do niej mam, całe 5 minut rowerem. Czego się jednak nie robi dla wypicia piwa w plenerze. Na dworze prawie wiosna, niby słońce świeci ale jak zajdzie za chmury to się robi ponuro jak w jakiejś baśni o duchach świątecznych. Dochodzi człowiek do swojego kawałka ziemi i od razu cieplej się robi na duszy, roboty mniej niż na poprzedniej działce, no i altana murowana! Największym jednak zdziwieniem była ukryta piwnica pod nią. Siadam więc na schodku wejściowym i otwieram Joseph'a.
Muszę przyznać, że od razu się zakochałem w wyglądzie tego piwa. Już pierwsza sekunda nalewania ujawniła niesamowitą gęstość. Kolor wydaje się czarny, nieprzejrzysty. Jak mu się jednak dobrze przyjrzeć to jest taki lekko brązowawy, coś pokroju odcienia na etykiecie ale ciemniejszego. Piana też wygląda bardzo majestatycznie, kremowa, palona. Zredukowała się jednak do kożucha już po wypiciu 1/3 szklanki. Ogólny wygląd jednak pozostanie mi w pamięci na długo, podobne wrażenia jak przy Żytorillo.
Wącham i jest magia, porywająca mnie nawet w ten dość wietrzny dzień. Dosłowne uderzenie KO czekolady i kawy połączone schowaną za nimi palonością. Zero mleka czy masełka. Co najlepsze, da się wyczuć tą gęstość, która zaczyna zaklejać mi nos! Tak siedząc i wąchając (bo w sumie zapomniałem przez to, że piwo się głównie pije) wyczułem jeszcze lekki kwasek, przypominający mi ten z piw żytnich. Ale co tam, czas chyba się przekonać doustnie o tej gęstości.
Pierwszy łyk i zacząłem się zastanawiać czemu nie wziąłem sztućców ze sobą. Piwo jest cholernie gęste i cholernie przyjemne przez to. W smaku jest wszystko czego człowiek oczekiwałby od stout'a. Paloność uderza pierwsza, bez ceregieli i ukrytych słodyczy. Zaraz za nią maszeruje kawa trzymając za rękę żytnią kwaskowatość. Wszystko dopełnia czekolada, to jednak ta oleista konsystencja dodaje niesamowitego efektu i każdy składnik stylu, smakuje zupełnie inaczej. Spokojnie wypiłbym jeszcze parę butelek i na pewno nie miałbym dość. Każdy szanujący się stout'oholik powinien wypić chociaż raz (czy dwa, czy siedem) w życiu ten twór panów z Pracowni Piwa. Ja się w nim zakochałem, na ten dzień jest to mój stout numero uno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz