Drugie picie:
Miał to być kompletnie inny wpis. Od dawna chodzi mi po głowie pewien pomysł na połączenie piwa z jazdą MTB. Uwielbiam obie rzeczy więc jakoś czuję się w obowiązku stworzenia czegoś w tej tematyce, która na pierwszy rzut oka wydaje się niemożliwa do połączenia. No bo w końcu żyjemy w Polsce, w kraju gdzie do niedawna zabierano prawo jazdy za prowadzenie roweru nawet z promilami lekko ponad normę. Nie zrozumcie mnie źle, jazda jakimkolwiek pojazdem pod wpływem powinna być karana i to surowo. Wkurza mnie jednak zacofanie większości ludzi i oskarżanie każdego, nawet osoby która wypiła powiedzmy pół Somersby o to, że sobie potem wsiada na rower i jeździ po lasach.
Nie wiem jak wy ale ja uwielbiam sobie tak usiąść i zdegustować jedno (bo dwa to już przesada) piwko w plenerze, no bo w końcu ile można siedzieć w domu. I nie mówię tu o piciu w ogrodzie 10m za domem. Nie ma nic lepszego niż zrobienie paru kilometrów w gąszczu leśnym i wypiciu sobie np takiego Brown Foot'a nad jeziorem, w ciszy, spokoju i zmęczeniu po pedałowaniu. Człowiek ma wtedy kompletnie inne doznania smakowe, według mnie o wiele bardziej intensywne. Krótki odpoczynek i pedałujemy dalej, bez wpadania w każde drzewo które napotkamy po drodze. Nie wiem jak wy ale ja mam swoją wagę i ciężko mi się jest upić jednym piwem (z normalną zawartością alkoholu oczywiście), co bym miał poziom promili ponad stan zapisany w prawie. Szczególnie gdy trenuje na dwóch kółkach. Nie zachęcam was do prowadzenia pod wpływem, za takie coś powinno się urywac to i owo. Chcę was zmusić do wycieczek, wypiciu jednego piwa na tle natury, wpatrując się w nią, słuchając jej i potem zakończyć wyprawę (najlepiej ostrym) treningiem MTB.
W tych wpisach będę zamieszczał mapę ze swoją trasą jak i zdjęcia, które będę robił owym widoczkom. Pierwszym wpisem miał być tytułowy Brownie, niestety na 16 kilometrze pękła mi opona. Co zrobisz, dętka już miała swój przebieg a ja oczywiście nie miałem łat. Dlatego wykorzystałem ten powrót piwny do wytłumaczenia cyklu i spytaniu się co sądzicie o tym pomyśle. No ale koniec pierdół, piwo!
Krawatka się nie odkleiła, nawet przy stresie jaki butelce zapewnił mój plecak podczas jazdy. Kapselek tym razem firmowy, do dzisiaj nie wiem czemu premierowa butelka miała czarnego golasa. A jak ładnie się wszystko wkomponowało w suche liście nad jeziorem! Lepsza okazała się piana, jest jeszcze bardziej zbita (można ją jeść łyżkami!) niż wcześniej, trzyma się długo, praktycznie do samego końca picia. Kolor istnej czarnej dziury, zero prześwitów.
Patrząc na wzbijające się łabędzie (no kidding, jak z jakiejś komedii romantycznej) zacząłem wąchać. Jest o wiele lepiej. Wyczuwalne cytrusy walczą zaciekle o miejsce króla góry z palonością. Ciężko jest to opisać ale to piwo nie ma jednolitego aromatu, raz mocniej wyczuwamy cytrusy aby za drugim razem czuć paloność z kawą. Z tyłu słyszę starsze panie udające, że uprawiają nordic walking (tak na marginesie to dziwi mnie to jak wiele osób, które to uprawia robi to po prostu źle). Ooo będą w domu historie jak to młodzież się samotnie alkoholizuje nad wodą. No nic, łykam. Boom! Uderzenie goryczy, takie jakie lubię. Bez kompromisów połączenie z gorzką czekoladą i kawą. Swoją pozycję zaznaczają też lekko słodkawe cytrusy plus orzechy. Walka nadal trwa a piwo mimo tego jest cholernie gładkie i aksamitne podczas picia. Wszystkie smaki są wyraźne i mimo agresywnego nastawienia łączą się w piękną całość. Mogę śmiało stwierdzić, że jest to najlepsza jak dotąd warka Brown Foot'a.
Oryginał 07.12.2013:
Kolejne piwo zakupione na Targach Piwnych w Poznaniu. Szczerze mówiąc, chyba najbardziej wyczekiwane przeze mnie. W końcu jest to najbardziej gorzkie i najmocniej chmielone piwo z AleBrowaru. Jedno wiem na pewno, premiera była huczna. No ale, co z tym piwem? Ano nic bo najpierw muszę puścić swoje gorzkie żale na to, jak browar nakleja krawatki. Popatrzcie na to:
O zgrozo prawie każda butelka ma takie odklejające się krawatki! Jak szanujący się alkoholik ma trzymać takie coś na półce? Hańba!
Muszę zacząć pić, może Indianka mnie tak zaskoczy że zapomnę o tym traumatycznym widoku. Chwytam butelkę i, oprócz tej nieszczęsnej krawatki, widzę kapsel, czarny. Czemu nie firmowy? Nie wiem. Szybko otwieram i przelewam do kufla a to ustrojstwo zwane butelką chowam w odmęty pokoju. Piana bardzo fajna, tworzy się równo i pozostaje dość długo. Kożuszek też jest sporej wielkości. Kolor jest bardzo fajny, czysty, klarowny rubin. Aromat to głównie cytrusy znane z IPA, no może troszkę wyczuwalna czekolada/paloność.
A te monstrum patrzy na mnie z kąta, precz!
Chluśniem tym brownie bo uśniem. Od razu trzeba zaznaczyć, że gorycz jest, oj jest. Nie jestem jednak pewny, czy aż tak mocna jak w Rowing Jack'u. Może to przez tą paloność, która po paru łykach bardziej smakuje jak czekolada gorzka. Nie żebym się skarżył, broń Boże. Na pewno podoba mi się to, że obecne cytrusy nie wchodzą tej czekoladzie w drogę. Wszystko ładnie wyważone. Według mnie jednak, piwo pokazuje prawdziwy potencjał po ogrzaniu. Goryczka robi się bardziej wyraźna i jest taka raw, surowa.
ZIEMIA, POWER, MIŁOŚĆ.
Drugie picie:
Kupiłem sobie ostatnio błotniki do roweru. Tak wiem, dla osoby która jeździ bardziej MTB po lasach jest grzechem mieć zamontowane plastikowe shity, które tylko latają i bardziej przeszkadzają gdy męczysz się w piachu i na korzeniach. Większość z nas jednak ma na myśli te tanie plastiki, które kosztują coś koło 30zł za komplet. A może by tak zainwestować trochę więcej w swój ukochany rower?
Wybrałem kombo zwane Shield. No prawie, z przodu mam shielda a z tyłu to samo tylko accent'a. Przyznam szczerze, że po paru jazdach stwierdziłem, że są idealne. Twarde mocowania, ogólne wykonanie bardzo wytrzymałe. Osobiście nie mam nic do brudu, nawet lepiej się człowiek czuje wracając cały brudny po rowerowym wypadzie. Ale co np z jazdą codzienną do pracy? Jakaś ochrona się jednak przyda. Dlatego polecam wam taki zakup. Nie warto być sknerą i zakładać tanie zestawy za 30zł, które i tak się telepią i nie ochronią naszych wyjściowych jeansów przed kałużami na drodze. Ale co z tym wspólnego ma Belg z Lwówka? Ano to, że sączyłem go dzisiaj przy zakładaniu/przeglądzie roweru. Idealny pretekst do kolejnego powrotu piwnego.
Problem z Belgiem jest taki, że był on uważany za najlepsze piwo z Lwówka (dla mnie najlepszym jest ich nowy Porter), co prawda od początku mało miał wspólnego z belgijską odmianą pale ale ale co tam. Kolor się nie zmienił, jest klarowne, miedziane. Bardzo ładnie prezentuje się w szkle z tym że ma dalej problem z pianą. Co prawda rośnie fajnie i jest drobna ale kurde znika w szybkim tempie. Na szczęście coś po sobie zostawia i piwo nie wygląda po chwili jak woda z sokiem.
Nos do pokala i już nie jest tak fajnie. Co prawda lekka owocowość z karmelem się pojawia ale przytłacza to wszystko masełko. Na szczęście całość nie powala intensywnością a co za i tym idzie nie odpycha aż tak mocno masełkiem. Brak też jakichkolwiek przypraw, które by podkreślały belgijskość tego piwa. Kurde średnio to widzę, po przedpremierowym Jankesie, za którego dziękuje Pani Anecie, spodziewałem się czegoś lepszego od Lwówka. Miłe zaskoczenie spotyka mnie przy pierwszym łyku, nie jest źle. Jest słodko, karmelowo ale da się wytrzymać. Lekkie owoce z niską ale za to przyjemną goryczką. Wszystko skleja słodowość, która czasami wydaje się trochę muląca (a może to ja dzisiaj taki zmulony jestem po prostu). Znowu jednak brak przypraw, głównie pieprzu, którego ja osobiście poszukuje w belgijskim ale. Pije się szybko i nawet przyjemnie. Wysycenie średnie do niskiego, nie przeszkadza w piciu. Nie zmienia to jednak faktu, że ogólne odczucia są nijakie. Brakuje swoistego pazura belgijskiego.
Oryginał 06.08.2013:
Zmiana etykiety na browarach z Lwówka była idealnym pretekstem aby powrócić do nich. Dzisiaj Belg czyli bardzo przyjemna chmielowa goryczka do której podczas ogrzewania dołącza lekki posmak owocowy. Piwo bardzo mocno pijalne. Samo patrzenie na nie sprawia przyjemność, rdzawy trunek aż się prosi o wypicie do końca. Jedynym problemem jest szybko znikająca piana. Po prawej stara etykieta i kapsel.
Miałem pić tylko dobre piwa w tym tygodniu. W końcu po ostatnim maratonie muszę jakoś zresetować zmysły. Najgorsze jest to, że będąc w Tesco zawsze skręcam w stronę regału z piwami. Będąc tam dzisiaj natrafiłem na 3 ostatnie sztuki "jabola piwnego" jak to już zdążył ochrzcić nowe piwo z Fortuny internet. Chwyciłem jedną sztukę, co zrobisz? Takie hobby.
Internet internetem ale swoje zdanie trzeba sobie wyrobić. Co prawda w piwnicy czekają na mnie o wiele lepsze smaczki ale do takich piw trzeba mieć dobry nastrój. Akurat dzisiaj mam chęć na piwo smakowe, tylko kurde, czy przypadkiem nie strzeliłem sobie w stopę?
Każdy chyba zna etykiety Fortuny, a przynajmniej ich piw z dolnej półki. Wszystkie takie same ale według mnie mirabelkowa jest najlepsza. To przez kolor, jest taki ciepły dla oka. Kapsel czarny golas. Wygląd piwa jest dużym zaskoczeniem, przynajmniej dla mnie. Bardzo ładny, lekko jasny bursztyn, opalizujący. Piana dość wysoka, zbita, opada w średnim tempie. No śliczne to coś, słodkie jak bobas do którego stroi się głupie miny. Czyżby panom z Miłosławia udał się ten... eksperyment?
Wącham i jest... dziwne. Pierwsze co przychodzi na myśl to tani ruski szampan. Niby obrzydlistwo ale każdy pił go przynajmniej parę razy przy okazji sylwestra. Jest też cholernie słodko, można powiedzieć, że nawet miodowo. Dopiero po ogrzaniu (i zjedzeniu w tym czasie dwóch jajek sadzonych ze szczypiorkiem) pojawia się lekka nuta mirabelek. Szampan niestety nie ustępuje do samego końca. W smaku jest... na pewno lepsze niż ich śliwkowe piwo. Słodycz jest niższa niż w aromacie i dochodzi do niej lekki kwasek, na szczęście nie jest sztuczny. Przypomina trochę kwaśność jabłka, które także jest obecne w postaci tytułowej mirabelki. Problem w tym, że szampan też jest. Jak taki szpieg z krainy deszczowców próbuje coś nabroić. Goryczki brak, chyba że ktoś liczy ten kwasek. Nagazowane o wiele za mocno, jak to zwykle bywa przy piwach z niższej półki. Nie wiem czy to mirabelka jest tak słabo wyróżniającym się owocem czy po prostu wykonanie tego piwa jest średnie. Nudne to trochę, w dodatku ja osobiście nie lubię szampana więc...
Drugie picie:
Już dawno zabierałem się do ponownego zdegustowania Smoky Joe. Według wielu jest to piwo wybitne a dla mnie szczególne bo było pierwszym, które pojawiło się na blogu. Widać oczywiście jak pięknie i zwięźle wtedy opisywałem swoje odczucia... Chłopaki z AleBrowaru postanowili zrobić wersję fanowską, no i jak tu się oprzeć?
Nowa warka to dwa razy tyle słodu wędzonego torfem i leżakowanie z płatkami dębowymi po beczce od whisky. Jako rasowy alkoholik uwielbiam whisky, zazwyczaj czystą z lodem ale tylko wtedy, gdy mam jakiś dobry gatunek. Ballantine's z Lidla się do takich nie zalicza (chociaż tutaj wpływa na to moje widzimisie bo nie podoba mi się gęstość tej whisky). Drugą rzeczą, którą uwielbiam to stouty, no i jak tu się nie zakochać?
O proszę, krawatka się nie odkleja. Etykieta stara, cudna. Postać z Joe chyba najbardziej mi się podoba ze wszystkich etykiet AleBrowaru. Brakuje jednak jakiejś informacji o tym, że jest to edycja fanowska, no nic. Przyznam się szczerze, że po ostatnich eksperymentach z... niezbyt dobrymi piwami jestem na głodzie. Nalewam więc dość szybko Joego. Barwa wręcz idealna, czarność bez jakichkolwiek prześwitów. Piana... napiszę tak: po nalaniu musiałem wyjść szybko z psem bo mnie ciągnął za nogawkę. Gdy wróciłem (przecie lekkie ogrzanie stoutowi nie zagrozi) piana dalej była, wielkości powiedzmy jednego palca. Jest zbita, brązowa i zachęca do zanurzenia wąsa w niej.
Ohohoho, jest paloność. Prawie tak intensywna jak na działkach, w końcu sezon "spalmy wszystko co zostało po zimie". Pojawia się też lekka wędzoność w postaci dymu wprost z wędzarni. Whisky jest ale dopiero po ogrzaniu (pies wiedział kiedy musi wyjść). Wszystko wiąże przeplatający się torf. Pierwszy łyk i duże zaskoczenie, nie wiem czemu ale spodziewałem się lekko wykręcającego mordę kwasku (może po tym dymie w aromacie). Nic takiego się nie stało, Joe jest cholernie pijalny. Nagazowanie średnie do niskiego tylko wspomaga ten efekt. Z początku jest delikatnie, waniliowo, przypomina trochę etap podchodzenia do sztangi na siłowni z pełnym przekonaniem, że ten ciężar podrzucimy szybciej niż te 15kg kanapek z szynka na śniadanie. Od razu jednak atakuje nas wszystko co piękne w tym piwie, spalenizna, whisky, lekkie wędzone drewienko, kawa, czekolada. Jak ten moment gdy uświadamiamy sobie, że jednak te parę kilo za dużo włożyliśmy na sztangę. Pod koniec jednak przychodzi rozluźnienie w postaci małej rodzynki (w sensie owoca, w umysłach wielu może to bardzo źle zabrzmieć). Kurde uwielbiam to piwo, czemu jest go tak mało na rynku? Jeżeli nie wygra w konkursie międzynarodowym piw to od razu można zgłaszać oszustwo i przekupstwo sędziów.
Oryginał 30.07.2013:
Piwo z whisky... czy może być coś bardziej pokręconego a zarazem wspaniałego? Piękny ciemny kolor z "grubą" pianą. Ziomki z AleBrowaru użyli słodu normalnie używanego do produkcji whisky. Jak wyszło? Wspaniale! Niby nie ma w tym prawdziwego łiskacza ale jakoś tak przyjemnie trąci.
Przyznam się szczerze, że mam w piwnicy ukrytą opcję rosyjską. W sumie to aż cztery i jakoś mi się o nich przypomniało przy ostatnich wydarzeniach na Krymie. Moim skromnym zdaniem nie powinniśmy się tam wpieprzać. Nie zrozumcie mnie źle, jak większość Polaków mam wrodzoną niechęć/dystans do Rosjan ale co nam do Ukrainy? To już zapomnieliśmy o np OUNie?
Pomijając politykę, zestaw ze szkłem zakupiłem w śmiesznej cenie bodajże 20 złociszy. Jako, że dzisiaj jest niesamowicie ciepły dzień wypadałoby wypić jakiegoś pszeniczniaka. Weissbier w śmiesznie wyglądającej butelce wprost z Moskwy? Why not.
Pierwsze zdziwienie to opakowanie a.k.a. butelka. Widziałem już twist-offy ale żeby piwo zamykać tymbarkowymi kapslami? Przyznam się, że byłem lekko zaniepokojony ale rozbawił mnie do łez dźwięk jaki wydało piwo przy otwieraniu. Taki pisk/jęk, dość długi. Nie wiem czemu ale przypomniało mi to odgłosy ludzi których ktoś zaskoczy od tyłu. Po zdjęciu kapsla okazało się, że ma o wiele grubszy wkład gumowy niż te tymbarkowe. Nalałem piwo szybko do dedykowanego szkła (0.4l) i powiem wam, że zauroczyło mnie. Wprawdzie piana była niska i po dwóch łykach znikła kompletnie (co i tak miało swój urok w tym szkle) ale kolor był po prostu fenomenalny. Ciemniejszy niż w większości pszenicznych, taki pomarańczowy, gęsty, z pięknymi bąbelkami unoszącymi się na ściankach.
Wącham i pojawiają się pierwsze obawy. Z początku atakuje typowa drożdżowość, przyprawiona lekko. Może i nawet trochę banana się tam zaplątało. Niestety po 2-3 łykach zaczęło dominować coś innego... antybiotyki. W połowie picia jedzie już tak mocno apteką, że ciężko jest zbliżyć do tego nos. Chcą mnie omamić i okraść mój dom! O dziwo w smaku nic takiego nie ma. Jest za to lekka wodnistość, bardzo przyjemna i delikatna kwaskowatość, trochę przypraw i może ciut niedojrzałego banana. Nagazowanie na poziomie średnim, niby powinno być wyższe na weissbiera ale jakoś mi odpowiadało. Ciągle chodzi mi po głowie ten antybiotyk, może to specjalny lek na butthurt zachodu?
Już dawno chciałem zrobić mały test piw, które nagle pojawiły się na półkach freshżabek. Na początku były tylko trzy: Jasne, Ciemne i Mocne albo Miodowe. Jakoś tak jednak człowiek nie miał czasu i w sumie chęci. Będąc dziś w markecie zauważyłem, że Zacna rodzinka powiększyła się do pięciu członków. No teraz sobie nie mogę odpuścić, czyż nie?
Dziwna sprawa z tymi piwami tak w ogóle, nie są robione przez jeden browar. Na początku odpowiedzialny był za nie Van Pur (który z resztą ma niezła ofensywę reklamową), produkował Jasne i Mocne. Później Żabka wymyśliła sobie, żeby produkcje Ciemnego, Miodowego i Wiśniowego zlecić JAKO, ciekawe. Etykiety utrzymane w tej samej stylistyce, prostej, nie zachwycają ale zarazem nie odpychają. Spełniają swoją rolę. Nie wiem czemu, ale kapsel na Jasnym jest czerwony (zamiast czarnego jak w innych). Jakoś mnie to... męczy, pedantycznie rzecz ujmując.
Miodowe:
Pierwsze co mnie zdziwiło po nalaniu piwa do pokala to kolor, jest dość ciemne, nawet jak na miodowe na miodzie gryczanym. Coś pokroju koloru bordowego, klarowne. Piana z początku zaskoczyła mnie pozytywnie, przy nalewaniu urosła do sporych rozmiarów. Szybko jednak zweryfikowała swoje możliwości i zniknęła zanim skończyłem robić zdjęcia. No cóż.
Szybkie wąchanko i już wiem, co to będzie za piwo. Co prawda czuć miód gryczany ale towarzyszy mu taka specyficzna nuta rozpuszczalnikowa, jest słaba ale jednak wyczuwalna. Można też niestety wyczuć alkohol. Czyżby miodowy czachojeb? Pierwszy łyk i nie ma wątpliwości. Piwo jest o jedną skalę cholerności za mocno nagazowane. Dodajmy do tego wodnistość i ten miodowo-rozpuszczalnikowy smaczek i mamy idealnego pretendenta do ławeczki w parku miejskim, oczywiście skrzętnie schowanego w papierowej torebce.
Jasne:
Dużo po kolorze się nie można spodziewać. Typowy lager, złoty, klarowny. Piana ciut lepsza od miodowego, pozostawia przynajmniej jakiś kożuszek. Bardzo ładnie jednak prezentują się wolno unoszące się bąble. Jest ich mało i dlatego dodaje to swoistego uroku. Ich wędrówka trwa przez cały okres picia.
W aromacie jest słabiutko, ospałe słody ledwo co się przebijają przez powietrze. Po ogrzaniu wychodzi niestety lekka kukurydza. Biorę pierwszy łyk i wiem już, że nie dopije tego dzisiaj do końca. Jest wodniste, lekko słodowe z dodatkiem bliżej mi nie sprecyzowanego specyfiku, jakby znowu jakieś chemikalia (a może to znowu źle ukryty alkohol?). Bardzo tępa ale ledwo co wyczuwalna goryczka, przypominająca trochę lizanie betonu. Pod koniec robi się lekko słodkawe. Wysycenie na dużym poziomie ale na szczęście nie aż tak jak w miodowym. Nuda, nawet jak na zwykłe jasne, nie chce mi się tego dopijać.
Wiśniowe:
Na pianowym froncie bez zmian. Biała ściana szybko opada pod naporem wszechogarniającego powietrza. Pozostawia niski gruz po sobie, ale czy to nam pomoże? Kolor wygląda obiecująco, bordowy, klarowny. Taki, można powiedzieć, zdecydowany. Jakby chciał pokazać, że smakowo też będzie mocno i przyzwoicie.
Pierwszy niuch i jest lekki zachwyt, który szybko zostaje zrównany z ziemią dozą trzeźwości. Mamy miły zapach wiśniowy, jak po otwarciu gęstego syropu w butelce z Tesco. Problem polega na tym, że nic innego w tym aromacie nie ma. Słabe jest też to, że po lekkim ogrzaniu wychodzi sztuczność wcześniej wymienionego soku, taka lekko kartonowa. Przyznam się szczerze, że spodziewałem się po prostu rozpuszczonego soku z wiśni. Dostałem coś kompletnie innego... piwo. Co prawda trochę drętwe i o wiele za za bardzo wysycone ale zawsze piwo. W smaku wiśnie nie przypominają tych z aromatu, są po prostu wytrawne. Do mixu dorzucili jeszcze trochę pestek i lekki kwasek. Zaryzykuje nawet stwierdzenie, że czuć w tym odrobinę słodowości. Porównując do poprzednich Zacnych piw jest treściwe. Wszystko jednak jest cholernie drętwe i jakoś nie wyobrażam sobie żebym kiedyś do Wiśniowego wrócił.
Ciemne:
Burgundowa barwa to pułapka. Niby fajnie, niby ładnie ale piana znika z prędkością światła. Znowu mamy koszmar w postaci Coli. Ohh, the horror!
Hohoho, to będzie smaczek. Zacznijmy może od uderzenia jajeczka wprost z butelki. Wprawdzie ze szkła go nie czuć ale daje do myślenia. W sumie to z pokala prawie w ogóle nic nie można wywąchać. Pałęta się tylko gdzieś lekkie masełko, ale trzeba się mocno nawciągać żeby je poczuć. Czytam sobie degustacje innych i mocno się zastanawiam gdzie ta paloność, gdzie karmel, gdzie cokolwiek? W smaku praktycznie nic nie ma oprócz dziwnego drętwego posmaku pestkowego i dziwnej paloności. Wszystko jest cholernie rozwodnione i oczywiście nagazowane do granic możliwości. Plusem chyba może być to, że nie jest jakieś mocno słodkie. Prawdę pisząc, w życiu bym nie zgadł co to za styl pijąc na ślepo.
Mocne:
Ostatnie ale za to najmocniejsze (najzacniejsze?) piwo z rodzinki żabkowej. Piana niestety zwiastuje tę samą obojętność co przy poprzednich członkach rodziny. Znika szybko i pozostawia ledwo co widoczne wysepki, których marzeniem chyba było stworzyć kiedyś pełny kożuch. Kolor jest bardzo ładny, czysty i klarowny bursztyn. Napisałbym, że bąbelki unoszące się po szkle też dodają uroku ale wiem co to oznacza...
Niuch pierwszy, drugi, trzeci. No, ładny mam zapach w pokoju. Aaa właśnie, piwo. Jakby się mocno pomęczyć to da się wyczuć gotowaną kukurydzę na maśle. Po lekkim ogrzaniu pojawia się też słodowość, słodka, miodowa. W smaku plusem na pewno jest tylko odrobinkę wyczuwalny alkohol. Reszta to dość drętwa słodowość, i jak to w wielu polskich mocnych piwach, zakrapiana sporą ilością słodkości. Gorycz pojawia się pod koniec ale taka nijaka, jak tynk ze ścian piwnicznych. Spodziewałem się też wysycenia z kosmosu ale ku mojemu zaskoczeniu jest ono na poziomie średnim. W sumie to nudne i bez wyrazu ale piłem o wiele gorsze.
I co ja mam zrobić z tą rodzinką? Jako alternatywa dla koncerniaków mają szansę. Ja na pewno nie sięgnę po nie ponownie. Problem polega na tym, że jak ktoś chce wypić zwykłe piwo to pójdzie do pierwszego lepszego sklepu, nie będzie specjalnie latał do freshżabek. Może po prostu posiadanie własnej marki piwa jest teraz modne? (przypomina mi się Tesco...).
Pierwsze moje spotkanie z eksperymentalnym Grandem miało miejsce coś koło wakacji, na grillu u znajomego. Pamiętam zdziwienie na twarzy ludzi, w końcu kto wypuszcza nowego portera w lecie? Jakoś tak mocno olałem ostrzeżenia i zakupiłem go do karkóweczki. Dopiero gdy zapadł zmrok przekonałem się, jak bardzo będę tego żałował.
Pierwszy problem był taki, że nie mogłem go dopić. Zmusiłem się do wypicia max 1/3 butelki, resztę wypili inni grillowicze. Podczas snu miałem duże nieprzyjemności żołądkowe z nim związane. Nie dość, że nie przypominał mi on wtedy ukochanego Granda to jeszcze te chili wydawało mi się jakieś sztuczne. Stwierdziłem, że już nigdy go nie wleję do ust. Nie wiem co mnie opętało ale będąc 2 miesiące temu w Tesco chwyciłem dwie butelki i poszedłem do kasy. Jedna leżakuje, drugą postanowiłem dzisiaj otworzyć. Pogoda beznadziejna więc czemu nie?
Znowu te zdobione butelki... no nic. Etykieta to po prostu czerwona wersja tej znanej nam ze zwykłego Grand Imperial Portera. Kapsel mógłby być bardziej wyrazisty, troszku grubsza czcionka by wystarczyła według mnie (co nie zmienia faktu że jest ładny, klasyczny, like a sir). Piwo prezentowałoby się wyśmienicie gdyby nie krótko utrzymująca się piana. Trzeba jej jednak przyznać, że wygląda dostojnie. Kolor piwa to nieprzejrzysta czerń. Lekkie, rubinowe refleksy na spodzie.
Wącham i... jest dobrze, nie odrzuca mnie (wychodzi na to, że obrzydzenie mi już przeszło). Wprawdzie aromat jest mało intensywny ale da się wyczuć śliwki w czekoladzie (oczywiście alkoholowe) i odrobinkę papryczek chili (trzeba się jednak mocno nawdychać żeby je wyczuć). Zaczynam pić i dziwić się zarazem. Pierwsze łyki są bardzo delikatne, słodkawe, owocowe (głównie śliwkowe) z wyczuwalnym i bardzo fajnie rozgrzewającym alkoholem. W miarę picia pojawia się kawa z czekoladą i chili. Bardzo podoba mi się to jak papryczka jest przedstawiona w tym piwie, systematycznie rośnie jej moc wraz z piciem. Pod koniec zaczyna już mocno dawać w podniebienie. Jeżeli komuś to przeszkadza mam idealną radę: chwyćcie piernika i zagryzajcie delektując się trunkiem. Ja tak zrobiłem, mniej więcej od połowy i było miodnie. Wysycenie niskie, co tylko wzmaga przyjemność picia. Trochę mi jednak nie pasuje konsystencja, spodziewałem się większej gęstości. Według mnie największym wrogiem tego piwa był okres, w którym browar postanowił je pokazać światu. W tak ponury dzień jak dzisiaj jest wręcz idealne, oczywiście z piernikiem.
Jest piękna sobota (nie licząc cholernego wiatru i śniegu z deszczem) więc chciałem wrzucić degustacje jakiegoś dobrego, lekkiego piwka, które pasowałoby na ogród (i co najważniejsze, do kiełbaski z grilla... w marcu). Już od jakiegoś czasu patrzył na mnie nowy smakowy wynalazek z Kormorana. Tymbarkowe piwo, jak znalazł do dzisiejszej sytuacji.
Co prawda przygotowuję Zacnego posta ale jeszcze go nie mogę opublikować, wymaga on degustacji parodniowej... Jako taką małą odskocznie wyszedłem na ogród, popatrzeć jak u sąsiadów urywa gałęzie i zrywa papy... z dachów. Wracając do piwa, lubię te smakowe specjały Kormorana, szczególnie śliwkę. Według mnie najlepiej łączą złoty trunek z sokiem owocowym, mają przynajmniej ten pierwiastek piwa w sobie. Ochoczo więc zacząłem nalewać sobie tego gazowanego Tymbarka.
Nowa butelka, tak samo etykieta. Wolę te nowe, prostokątne nadruki muszę przyznać, wizualnie utrzymany styl graficzny Kormorana, lekko dopieszczony po prostu. Butelka natomiast mi się nie podoba, nie lubię specjalnie wytapianych napisów i innych badziew na szkle. Co prawda wyróżnia się na tle innych piw ale jakoś tak... meh. Po nalaniu ukazuje się bardzo ładna i trwała piana. Drobna, zbita, pozostawia ślady na szkle. Kolorek przyjemny, ciemne złoto, dużym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że jest bursztynowe. Troszeczkę zmętnione, opalizujące po prostu. Kurde no, ładne.
Długi niuch, mocny, muszę na tym wietrze walczyć o aromat. Nagły zonk, metal? Szybkie sprawdzenie na skórze potwierdza jego brak. Dziwne, postanowiłem wrócić do domu. Kolejne pociągnięcia nosem uspokoiły mnie. Lekka słodowość zdominowana przez mięte. Gdzieś w oddali pojawia się jabłko ale jest wbite do kąta przez swoją liściastą współlokatorkę. Mając nadzieję, że w smaku będzie więcej piwa biorę pierwszy łyk... hmm. Jest mięta, potem długo nic i pojawia się jabłko ubrane w zwiewną koszulę słodową. Plus za to, że narodowy owoc eksportowy nie jest do końca taki słodki. Można wyczuć lekką cierpkość, która próbuje chyba zastąpić nieistniejącą goryczkę. Przyznam się jednak szczerze i bez bicia, że nie do końca tego oczekiwałem. Wiadomo, żarty o Tymbarku jak najbardziej na miejscu ale według mnie jest to najmniej piwne piwo z tych owocowych Kormorana. Co prawda piję się przyjemnie ale to samo można powiedzieć o Tymbarku za 1,20zł.