Piwo zagadka. Według wielu upadek polskiego piwowarstwa i całkiem dobrego startu Bojanowa. Kwintesencja raka, który wdziera się w naszą scenę craftu. Według innych bardzo dobre, sesyjne piwo o smaku kokosa, porównywalne z Corneliusami smakowymi. Parę znajomych (głównie po stronie żeńskiej, bez podtekstów) zachwalało nowego Bojana. A co ja o nim sądzę? Ano sam nie wiem.
Uwielbiam Banana i Grapefruita od Corneliusa. Sądzę, że takie piwa mają swoje miejsce gdzieś w szeregu armii stylów. Problem w takich wynalazkach jest jeden: czy to dalej jest piwo czy ktoś zdecydowanie przesadził z sokiem i zrobił z tego lekko gazowany nektar (chociaż przy sulimarskich piwach właśnie tak jest a i tak mi smakują, ah te gusta i guściki). W tym wypadku mamy aromatyzowanego lagera a nie pszeniczne a to potrafi dużo zmienić.
Jedziemy po bandzie z oszczędnościami chyba. Etykieta odkleja się praktycznie z każdej strony a nadruk na krawatce jest mocno nierówno wycięty. Kapsel ma swoje problemy, jak wcześniej zdjęcie browaru było cholernie ciemne tak teraz mamy je lekko wyblakłe i w dziwnych odcieniach, jakby lekkiego efektu 3D. No ale ważne, że firmowy right? Co mnie zaskoczyło na plus to wygląd piwa w szkle. Piana, mimo tego że była dziurawa, utrzymywała się prawie do końca picia. No i kolor, złoty, klarowny, iście lagerowy. Nie rozumie ludzi co narzekają, że kokosowe jest wyblakłe. Według mnie jest ciemniejsze niż niejeden lager dostępny na półkach.
No dobra w aromacie na pewno nie ma piwa. Jest ostry kokos... chwila, wróć. Kokos w czystej postaci nie jest taki... mleczny. Bardziej to przypomina całe Bounty wraz z mleczną czekoladą. Włącza mi się syndrom corneliusowy powoli i muszę przyznać, że mimo wszechobecnej słodyczy zapaszek ten nie odrzuca. Pierwszy łyk stawia mnie jednak do pionu, jest słodko, prawie tak samo przesadnie jak np w Bananie ale to jest lager. Nie ma tego efektu konsystencji piwa pszenicznego (w sumie to mnie jedna myśl napadła, czemu Bojanowo lub Lwówek nie zrobią jakiejś wariacji na temat wita?). Kokos nadal gra pierwszoplanową rolę ale jest bardziej stonowany niż w aromacie. Może i jest tu jakaś słodowość ale kompletnie przykrywa ją kokodżambo. Jedynym wyraźnym aspektem piwnym jest goryczka, która jest wysoka jak na piwo aromatyzowane ale nie do końca przyjemna. Sjakaś taka drętwa się wydaje. Miałem okazję pić tę kokosową wariację dwa razy, we Wrocku przed WFDP i wczoraj na spokojnie. W obu przypadkach miałem lekko odmienne zdanie. Oba negatywne ale dzisiaj mogę zrozumieć to, że pewnym osobom może ono trafić w gusta. Dla mnie jest po prostu średnie. Gdyby ten kokos był tylko dodatkiem a nie głównym składnikiem...
W sumie to miała być pijana krowa na rowerze ale jakoś nie wyszło. Wybrałem się na przejażdżkę po pobliskich wioskach w poszukiwaniu mućki. Tak sobie ubzdurałem, że Przewrotu Mlecznego nie wypije bez niej. Problem w tym, że jak jeszcze parę lat temu prawie każdy gospodarz miał krówkę na roli trak teraz wioski świecą pustkami. W moim regionie głównie świnie się krzątają... a te mi jakoś nie pasują.
(klikając w mapkę odniesie was do treningu)
Pierwsza zasada pijanych rowerzystów mówi: zawsze zabieraj ze sobą piwo zastępcze. Spakowałem więc bardzo zdrowe piwo jurajskie i w drogę. Pierwsza wioska i totalny brak krówek, jakoś mnie to nie zniechęciło. Na swojej drodze miałem jeszcze parę miejsc, w których wydawało mi się że spotkam te ustrojstwa produkujące mleko.
Oczywiście jak się później okazało, krowy wymarły i tyle. Popytałem się w paru miejscach i jako odpowiedź dostawałem głównie zdziwione miny. Szkoda wyjazdu więc postanowiłem pojeździć trochę po lasach i zakończyć wypad nad jeziorem. Było mokro i w sumie bardzo przyjemnie się jeździło, jak patrzę na pogodę dzisiaj to aż mnie ciarki chwytają, duchota straszna.
Gdy bidon był już prawie pusty na horyzoncie pokazało się moje ulubione jezioro. Co prawda w sezonie jest tak zatłoczone różnymi pojazdami wodnymi jak autostrada do Zakopca ale ma swój urok, szczególnie w błotnistych rejonach. Miała być panoramka, ale coś nie wyszło i jest tylko połowa, meh.
Sięgając po piwo do plecaka miałem obawy, trochę już tam leżało a jest dość ciepło. Chwyciłem butelkę i od razu wrzuciłem do wody. Była za ciepła nawet jak na moje standardy. Walnąłem się na glebę i dopiero po paru minutach coś zauważyłem, tutaj w ogóle nie ma ludzi. Ja rozumie, że to końcówka plaży i w dodatku obrośnięta trawą ale nawet po piaszczystej stronie nikogo nie było. No nic, czas coś wypić.
Etykieta piwa mocno przypomina (przynajmniej stylem) tą ze Świątecznego. Tak samo nawet się marszczy, za mało kleju czy jaka cholera? Kolor samego trunku bez zarzutu, złote, klarowne, ciemniejsze niż zwykłe sklepowe lagery. Piana miała lekkie problemy, szczególnie zbita nie była ale utrzymywała się dość długo.
Jezus maria sąsiad właśnie wrócił chopperem cały odziany w skórę... ja siedzę w samych gaciach i ledwo co wytrzymuję... ale ja nie o tym miałem. Aromat mocno chmielowy, cytrusowy, słodki. Na pewno mocniejszy niż w ostatniej warce Strażackiego co już i tak jest wielkim osiągnięciem w środowisku lagerów. W sumie to nie wiem jak ostropest pachnie ale chyba go nie wyczuwam. Właśnie, ostropest. Podobno bardzo dobrze wpływa na wątrobę. Jakby mnie jakiś natręt zaczepiał, że niby alkoholizuje się w miejscu publicznym jakim niby jest jezioro mógłbym mu odpowiedzieć, że piję lekarstwo na wątrobę. Heheszki. W smaku na pewno za ciepłe, kąpiel w jeziorze nie pomogła zbytnio. Temperatura ukazała jednak chyba te zielsko, którego browarnik z Zawiercia użył. Wyczuwalny posmak ziaren, jak w chlebie pełnoziarnistym. Łączy się to całkiem fajnie ze średnią ale wyraźną cytrusową goryczką. Oprócz tego wszechobecne owoce i lekka słodowa słodycz. Ogólne wrażenia bardzo przyjemne, lekkie i dość orzeźwiające nawet jak na tą temperaturę, chłodniejsze byłoby na pewno lepsze (ale co ja mam zrobić, lodówki do plecaka nie zmieszczę). Wysycenie średnie, w ogóle nie przeszkadza w piciu. Moja wątroba od razu czuje się lepiej.
Drugie picie:
Musiałem napisać ten post. Seria powrotów powstała głównie przez moje bardzo lakoniczne posty z początku istnienia bloga. Wracałem do piw głównie dlatego, że miałem je pod ręką, ze Strażackim z Bojanowa to kompletnie inna historia. Zaczęło się od Wrocławia, gdzie w miejskim sklepie kupiłem jedną butelkę od niechcenia, potrzebowałem czegoś do rozgrywki w planszówkę Gra o Tron. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu Strażak okazał się mega pyszny (o jezu jak to źle zabrzmiało).
Gdy wróciłem do swojego miasta zacząłem intensywne poszukiwania w sklepach i znalazłem go tylko w monopolowym na górce. "Dzień dobry, proszę cały pana zapas" i tyle. Mam teraz intensywny tydzień na działce więc butelki szybko się opróżniły a ja mogę stwierdzić jedno, ten wrocławski egzemplarz nie był wyjątkiem. Ta warka naprawdę im wyszła.
Pierwszym i największym zdziwieniem jest aromat. O jakichkolwiek wadach możecie zapomnieć. Zapach jest słodki, cytrusowy i jak na niefiltrowany lager bardzo mocny. Tym razem amarillo pokazało klasę i szczerze mówiąc jestem lekko zdziwiony tą intensywnością cytrusów. W smaku jest podobnie jak wcześniej, słodka z początku słodowść szybko kontrowana przez niską ale wyczuwalną goryczkę. Nie wiem czy mnie mózg nie oszukuje ale chyba na końcu wyczuwam lekkie zacięcie cytrynowe, tak co by lekko porazić język. Wysycenie średnie, pijalność na bardzo wysokim poziomie. Sycące nie jest, w końcu to jedenastka ale wodniste też nie. Bardzo orzeźwiające i zaczynam żałować, że nie mam jakiejś chłodni w altanie co by sobie zapas tam zostawić. Najśmieszniejsze jest to, że bojanowski niefiltrowany lager biję na głowę większość pilsów polskich. Gdzie tu logika ja się pytam?
Oryginał 10.04.2014:
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o Strażackim pomyślałem sobie: "Nie nie nieee, chodzi o Toporka przecie". Potem zacząłem się zastanawiać, może Bojanów zrobił mały rebranding ich lagera przez te wszystkie toporknięte żarty? Okazało się, że Bojanów postanowił zrobić słabszą wersję, chmieloną Amarillo zamiast Cascade.
Jak najbardziej jestem za warzeniem piw o mniejszej zawartości alkoholu. Ostatnio od cholery się pokazało piw oscylujących przy granicy 6%. Ja rozumie, że tak łatwiej. Może jednak warto pokusić się o publikę, która nie chce się narąbać szybciutko piwem tylko spokojnie wypić parę przy grillu, do pięknie przypieczonej karkóweczki. Bo do takich sytuacji nadawałoby się Strażackie właśnie, nic w tym złego przecie nie ma.
Etykieta typowa dla Bojanowa, trochę mi jedna nie podeszły użyte kolory. Chociaż w sumie... jest to jakieś nawiązanie do munduru strażackiego. Jedno wiem na pewno, dalej mają problem z jakością nadruku na kapslu. Zdjęcie nadal w jakości oszczędnej. Samo piwo prezentuję się już o wiele lepiej. Piękny złoty kolor, mętnawe na granicy piw niefiltrowanych. Piana śnieżnobiała, z początku ładnie się utrzymywała. Niestety przy pierwszych łykach zaczęła się szybko redukować do kożucha. Ładnie oblepia szkło.
Wącham więc szybko i dostaje kopniaka w jaja. Kalafior, dużo kalafiora. Dopiero po jakimś czasie warzywo znika i zastępuje je lagerowa słodowość z niestety lekkim dodatkiem starych chmieli. Nie są to jeszcze skarpetki ale już prawie. Nie odrzuca ale zachwycać się nie ma czym. No i czemu mnie tak męczysz okrutny świecie? Patrze sobie na beagla, który sprawdza czy dobrze wkopałem ogrodzenie na działce. Pies z ADHD, nie mogę go tak o sobie puścić. Szczególnie gdy niedaleko biegają sarny po polach. Długi wdech i zaczynam pić. Kolejny kopniak... ale jakiś taki przyjemny. Jest słodowo, lagerowo, dość swojsko. Pojawia się też goryczka, niska ale i tak wyraźniejsza niż w jakimkolwiek eurolagerze. Piwo bardzo lekkie w odbiorze, rześkie, wręcz idealne do grilla (spokojnie w większych ilościach). Wysycenie średnie, nie psuje odbioru i nie zabiera przyjemności z picia. W tej cenie (czyli lekko ponad 3zł) spokojnie może zastąpić każdego koncerniaka. Problem jest jednak w tym, że Amarillo w ogóle nie istnieje. Lekka cytrusowość mogłaby mocno poprawić wrażenia przy piciu.
Uwaga, będzie dym. Piwa z browaru Lwówek zawsze były przeze mnie traktowane po macoszemu, wolałem Ciechana. Dlatego nie podniecam się zbytnio gdy ktoś mi mówi o pogorszeniu się ich produktów. Ciechan natomiast daje ostatnio ciała po całej linii. Co prawda Grand Prix jest mega ale reszta stała się jakaś taka niedopilnowana jakościowo. Mam dziwne wrażenie (i nie tylko ja), że wszystkie moce zostały przerzucone na Bojanów. Nie żeby to było coś złego, ostatnia warka Strażackiego była przepyszna, tylko kurde, żebym CAŁEGO Pszenicznego Ciechana musiał wylać do zlewu?
Co gorsza, musiałem się wtedy zadowolić pszenicznym z Corneliusa bo innego nie miałem już. Z ratunkiem przyszedł jednak stary druh z dzikiego zachodu. Gdy dostałem go w prezencie od Lwówka zakochałem się od razu. Problem jednak pojawił się po wypuszczeniu piwa do sklepów. Nigdzie go nie było, nawet w sprzedaży internetowej nie udało mi się go dorwać. Musiałem czekać aż do WFDP gdzie bardzo miła i uśmiechnięta osoba sprzedała mi go zapewne śmiejąc się z mojego dziecięcego zadowolenia. Dziwi mnie tylko styl: lwóweckie ale, dla mnie to jest american pale ale i tyle, szczególnie gdy nie wiadomo mi o jakimkolwiek powiązaniu z regionem Lwówka.
Z początku myślałem, że etykieta różni się znacznie od tych na innych piwach browaru. Patrząc tak na nią jednak da się zauważyć parę podobieństw np w jej kształcie czy ułożeniu logo. Co mnie zmyliło to czcionka, która prawdopodobnie ma się kojarzyć z czasami rewolty Amerykanów. Ogólnie jest miła dla oka i według mnie najlepsza ze wszystkich etykiety Lwówka. Nie podoba mi się jednak ta zagadka umieszczona z tyłu, po co się tak bawić i odkrywać poszczególne chmiele w jakichś tam odstępach czasu? Samo piwo wygląda równie wyśmienicie aczkolwiek piana ma swoje problemy. Jest gęsta ale szybko opada, pozostawia jednak przyjemny osad na szkle. Kolor bursztynowy, lekko mętny.
Pierwszy zachwyt przychodzi podczas wąchania, jest tak samo jak w prapremierowej sztuce. Intensywny, słodki, żywiczno-cytrusowy aromat kręci się nad szklanką jak mój pies gdy ma ataki zabawy z nudów. W smaku najbardziej podoba mi się goryczka. Jest żywiczna, nie do końca wysoka, bardziej średnia jeżeli chodzi o IBU ale nadrabia wyrazistością i jakością. Z początku słodkawe, słodowe piwo jest bardzo fajnie kontrowane przez nią, w dodatku nie zalega. Pojawia się też lekki karmel, który obejmuje krzątające się cytrusy jakby próbował je uspokoić i stwierdzam, że udaje się mu to w stu procentach. Cholernie pijalne i orzeźwiające przy, o dziwo, niskim nagazowaniu. Treściwe ale nie zapychające. Ktoś by mógł je porównać z Grand Prix ale Jankes wypadłby w tej walce słabiej i paradoksalnie nie jest to jego wada. Bardziej stonowana goryczka i ogólnie spokojniejszy profil jest jego siłą.
Pierwszy zachwyt przychodzi podczas wąchania, jest tak samo jak w prapremierowej sztuce. Intensywny, słodki, żywiczno-cytrusowy aromat kręci się nad szklanką jak mój pies gdy ma ataki zabawy z nudów. W smaku najbardziej podoba mi się goryczka. Jest żywiczna, nie do końca wysoka, bardziej średnia jeżeli chodzi o IBU ale nadrabia wyrazistością i jakością. Z początku słodkawe, słodowe piwo jest bardzo fajnie kontrowane przez nią, w dodatku nie zalega. Pojawia się też lekki karmel, który obejmuje krzątające się cytrusy jakby próbował je uspokoić i stwierdzam, że udaje się mu to w stu procentach. Cholernie pijalne i orzeźwiające przy, o dziwo, niskim nagazowaniu. Treściwe ale nie zapychające. Ktoś by mógł je porównać z Grand Prix ale Jankes wypadłby w tej walce słabiej i paradoksalnie nie jest to jego wada. Bardziej stonowana goryczka i ogólnie spokojniejszy profil jest jego siłą.
O jezu, pamiętam jak kupiłem tego reaktywowanego Zwierzyńca w puszce. Intensywność masła i ogólnego grzyba była tak spora, że się bałem o panele podłogowe znajomego, u którego wtedy siedzieliśmy przy browarach. Obiecałem sobie jednak ostatnio, że będę próbował oceniać też piwa ogólnodostępne. Tego pilsa za niecałe trzy złote jest cała półka w Tesco więc można się pokusić o stwierdzenie, że zwykły Kowalski ma szansę go zakupić.
Miałem dzisiaj w planach pojechać na rowerze szukać krów na polach (do innej degustacji) ale pogoda definitywnie zniwelowała moje zamiary. W sumie to lubię jeździć w deszczu, tylko jakoś aparat i telefon nie bardzo. Pierwsze z czym miałem problem to wybranie odpowiedniego szkła, tak co by mi go za bardzo żal nie było. Na szczęście w odmętach kuchennych szafek znalazłem stare szkło tyskiego 330ml.
Etykieta niczego sobie, jakość papieru jak i wydruku pierwsza klasa ale sam nadruk jakiś taki o niczym. W sumie to chyba bym wolał budynek browaru z krawatki i kapsla na środku etykiety zamiast tego kufla. Kapsel bardzo fajnie wygląda aczkolwiek nadruk lekko schodzi w dół. W szklanicy piwo prezentuje się zwyczajnie, niby piana rośnie (i nawet mi się wylała trochę) ale bardzo szybko redukuje się do małych wysp. Co zaskakuje na plus to kolor, ciemnozłocisty i klarowny. Ktoś tu próbował być bursztynem ale to jeszcze nie to.
Z dużym dystansem i niechęcią zbliżyłem nos do szklanki. Sniff i... zdziwienie. Masła nie ma, grzyba czy stęchlizny też. Jest głównie słodowo z lekką nutą chmielu, takiego zwyczajnego. Spokojnie mogę stwierdzić, że lekko trawiastego. Zachęcony biorę pierwszy łyk i ponownie dziwię się jak młody. Jest całkiem przyjemnie, słodowo ale nie za słodko, trochę chlebowo nawet. Gdzieś na końcu wchodzi lekka trawiasta goryczka, która może i nie jest pilsowata ale zaznacza swoją obecność na krótko. Wysycenie trochę ponad średnie ale bez przesadyzmów. Nie jest wodniste ale do pełnej pełności (że co?) jeszcze mu brakuje. Przyznam się szczerze, że całkiem dobry z tego lager. Nie wiem czy tak smakuje wersja limitowana czy po prostu wzięli się w garść. Tylko kurde, za mało tego chmielu w tym pilsie. Patrząc jednak na cenę 2,40zł za 330ml... brałbym zamiast każdego innego znanego nam koncerniaka.
Nie kupuje się piwa dlatego, że ma ładną etykietę tak samo jak się nie ocenia książki po okładce. Co jednak miałem zrobić gdy w niedziele, powoli ulatniając się z już lekko opuszczonego WFDP zobaczyłem tak pięknego stwora na butelce? Ostatnia dycha w portfelu aż się dobijała chcąc poświęcić swój żywot za tak uroczy malunek. Pamiętajcie, dyszkom się nie odmawia.
Przyznam się szczerze, że nigdy nie słyszałem o austriackim Bevog Brewery. Może to i grzech patrząc na ich etykiety. Mistrzostwo świata według mnie nawet jeśli nie mają nic wspólnego z danym piwem. Po RISie z Hausta miałem ponownie chrapkę na jakiegoś stout'a. Mam jeszcze B-Day 2.0 i Jurajskie Stout Czekoladowy ale stwierdziłem, że na słodycz nie mam ochoty. W sumie to nawet chciałem z nim gdzieś pojechać na rowerze ale... to zrobię kiedy indziej z Przewrotem Mlecznym.
Jak już wspomniałem etykieta to istny majstersztyk. Nie wiem co za stwór jest tam namalowany ale przypomina trochę żubra, tylko takiego bardziej zhumanizowanego. Papier też jest przyjemny w dotyku i trwały. Kapsel to kolejny artyzm browaru, z początku wydaje się chaotyczny i lekko przypomina mi (jakieś takie dziwne skojarzenie) grafiki spotykane na Reds'ach. Po dłuższej chwili stwierdzam jednak, że pasuje stylem do baśniowych etykiet. Piwo nalałem do Teku bo jestem fanboyem, i tyle. Prezentuje się bardzo ładnie, czarne bez prześwitów. Piana z początku kremowa i wysoka szybko się redukuje do małej obrączki. Trochę szkoda, zapowiadała się tak dobrze.
Szybki niuch i wiem, że będzie dobrze. Średnia paloność wspomagana przez kawę zbożową walczy o każdy wdech. Leciuteńko słodkie ale milk stout to na pewno nie jest. Gdzieś w oddali pojawia się też aromat owsianki ale miejsca na podium mu nikt nie przyznał. Czy mi to przeszkadza? Broń boże. Zaczynam pić i jest zdziwienie a nawet zakłopotanie. Wyobrażałem sobie duża aksamitność a w piwie od Bevog'a jest ona na dość niskim poziomie, zahaczającym lekko o zwykłe piwa. W smaku jednak jest petarda. Owsiana paloność, która nie może się do końca zdecydować czy jest słodka czy może bardziej wytrawna. Kawa też się szamota bo ma jakieś rozdwojenie jaźni. Raz jest z mlekiem a raz czarna. Przyznam się, że czegoś takiego nigdy nie miałem, praktycznie każdy łyk to ruletka. Przy bardziej słodkawym wariancie wyczuwalne też pomarańcze. Goryczka bardzo niska, z kwaskiem, pojawia się tylko po to by zaznaczyć swoją obecność i pięknie zakończyć każde przełknięcie. Nagazowanie bliskie zeru, dzięki bogu. Najlepsze w tym piwie jest to, że nie jest to ukryty milk stout. Dopiłem do końca z płaczem, czemu nie kupiłem więcej butelek?!
Zadziwia mnie czasami ślepota ludzka. Spróbuj coś negatywnego napisać o np Wrocławskim Festiwalu Dobrego Piwa i już dostajesz hejt bo jak można ślepo nie wierzyć, że wszystko było wspaniale i w ogóle cudnie. Dalej uważam, że jest to najlepsza impreza piwna w Polsce ale ktoś dał ewidentnie ciała w paru aspektach i tyle. Do poprawy i wszystko będzie okej, ciekawe jak by się ci ludzie zachowali gdyby powiedzmy najlepszy mechanik w mieście ewidentnie spieprzył im coś w aucie? Przecie to nie możliwe! To najlepsiejszy mechanik jest!
Tak jakoś od początku roku, a na pewno już od lutego (gdy wypisywałem druczek urlopowy) oczekiwałem wrocławskiego festiwalu z utęsknieniem. Hamulce w aucie wymienione na nowiutkie, świecące. Trochę kilometrów mam do Wrocka więc jakoś mi się nie chciało specjalnie wylądować na przydrożnym drzewie. Zapytacie się czemu autem i to w dodatku sam. Po prostu nie widzi mi się ściskanie w PKP z tobołami i dwiema torbami butelek, które miałem zamiar zakupić na festiwalu. Wszystko miało wyjść świetnie, w końcu dojechałem spokojnie i chyba nawet rekordzik strzeliłem w oszczędzaniu na paliwie. Rundka po pubach w czwartek też się nam udała. Przyszła jednak sobota... ale to wyprzedzam fakty, zacznijmy może od tych przyjemnych rzeczy.
O festiwalu napiszę dopiero po weekendzie. Dzisiaj mam dla was małą przechadzkę po wrocławskich pubach/multitapach. Co prawda pogoda nie sprzyjała ale wieczorem zrobiło się całkiem przyjemnie. W pewnym momencie zawiało nas do Kontynuacji ale nie było nawet gdzie palca wcisnąć. No i jakoś wystrój mi się nie spodobał. Takie trochę PRL style, pełno takich lokali jest we Wrocku z tego co zauważyłem (ale wybór piw z nalewaka mieli spory, to trzeba im przyznać).
Może jednak zacznijmy od początku: Browar Restauracyjny Spiż. Mam bardzo miłe wspomnienia z tego miejsca, bardzo klimatyczne pomieszczenie (w piwnicach ratuszowych) z tankami za ladą i przepyszne piwo pszeniczne, według mnie najlepsze w kraju. Muszę jednak przyznać, że to wypite teraz było gorsze jakościowo niż np rok temu. Bardziej wodniste, z mniejszą ilością bananów w aromacie. Dalej jednak miało ten mocno orzeźwiający kwasek, przyjemny i delikatny. Sam lokal, zazwyczaj pełny, o godzinie mniej więcej 14:01 świecił pustkami. No i ta pajda chleba ze smalcem do piwa, mniam. Tak na marginesie, czemu uchwyty na kuflach robią takie niewymiarowe? Prawie zawsze nie mieści mi się mały palec...
Po małej przerwie w domu wybraliśmy się na prawdziwy podbój pubów. First up: popularna ZUPa czyli Zakład Usług Piwnych.
Lokal w ogóle nie zaskakuje wyglądem. Jak większość mi znanych pubów ma ściany i sufit z cegły i panuje w nim ogólna ciasnota. Mimo tego siedzi się przyjemnie, no może nie licząc hałasu, który wydają co chwilę przejeżdżające tramwaje. Znajomy był trochę mniej łaskawy i stwierdził, że zajeżdża tam informatykami (i chyba tylko on wie co to dokładnie znaczy). Wypiłem tam Extra Special Bitter z Artezana i Kejtera z browaru SzałPiw. Artezan dał ciała i piwo mimo przyjemnego smaku mocno zajeżdżało kalafiorem, który skutecznie odpychał przy każdym łyku. Kejter jednak był cholernie dobry i z uśmiechem wyszedłem szukać kolejnego miejsca do alkoholizowania się. W Kontynuacji nam nie wyszło więc udaliśmy się do Szynkarni.
Lokal w miarę duży i... czysty. Trochę szpital albo chata prosto z kraju młynów i wiatraków. Tutaj znajomy znowu lekko zhejtował mówiąc, że mu mocno hipsterami śmierdzi ale mi się podobało. Głównie przez loga znanych browarów, które zdobiły ściany. Piw mieli dużo, zdecydowałem się na Dwa Smoki z Pracowni Piwa, głównie dlatego, że nie udało mi się go kupić w butelcę. Bardzo mi smakowało i stwierdziłem, że tak właśnie powinna smakować (i pachnieć!) wit IPA.
Po tym całym wynalazku zwanym chodzeniem lekko zgłodnieliśmy. Kumpel zasugerował Bernarda czyli piwialnio-restauracje, w której można się napić właśnie piw z browaru Bernard. Ciemne z nalewaka? Count me in!
W środku duże zaskoczenie, lokal bardzo fajnie urządzony. Tak swojsko, słowiańsko można nawet powiedzieć ale z nutą nowoczesności. Chłopcy zamówili sobie po jednym litrze jasnego, ja ciemne, bo kocham. Do tego po burgerze, który jak się później okazało, był najlepszym burgerem w moim życiu. Frytki też były mega, zrobione na łódeczki z wyśmienitymi sosami. W życiu się tak dobrze nie najadłem. No i ten ciemny Bernard z nalewaka. Piękne zakończenie wieczoru i myśl, że lokal z piwem z jednego browaru najbardziej przypadł mi do gustu tego dnia.
PS: sorry jeśli zdjęcia odbiegają trochę jakością. Ciężko mi je jakoś przerobić na nie swoim laptopie.
Może jednak zacznijmy od początku: Browar Restauracyjny Spiż. Mam bardzo miłe wspomnienia z tego miejsca, bardzo klimatyczne pomieszczenie (w piwnicach ratuszowych) z tankami za ladą i przepyszne piwo pszeniczne, według mnie najlepsze w kraju. Muszę jednak przyznać, że to wypite teraz było gorsze jakościowo niż np rok temu. Bardziej wodniste, z mniejszą ilością bananów w aromacie. Dalej jednak miało ten mocno orzeźwiający kwasek, przyjemny i delikatny. Sam lokal, zazwyczaj pełny, o godzinie mniej więcej 14:01 świecił pustkami. No i ta pajda chleba ze smalcem do piwa, mniam. Tak na marginesie, czemu uchwyty na kuflach robią takie niewymiarowe? Prawie zawsze nie mieści mi się mały palec...
Po małej przerwie w domu wybraliśmy się na prawdziwy podbój pubów. First up: popularna ZUPa czyli Zakład Usług Piwnych.
Lokal w ogóle nie zaskakuje wyglądem. Jak większość mi znanych pubów ma ściany i sufit z cegły i panuje w nim ogólna ciasnota. Mimo tego siedzi się przyjemnie, no może nie licząc hałasu, który wydają co chwilę przejeżdżające tramwaje. Znajomy był trochę mniej łaskawy i stwierdził, że zajeżdża tam informatykami (i chyba tylko on wie co to dokładnie znaczy). Wypiłem tam Extra Special Bitter z Artezana i Kejtera z browaru SzałPiw. Artezan dał ciała i piwo mimo przyjemnego smaku mocno zajeżdżało kalafiorem, który skutecznie odpychał przy każdym łyku. Kejter jednak był cholernie dobry i z uśmiechem wyszedłem szukać kolejnego miejsca do alkoholizowania się. W Kontynuacji nam nie wyszło więc udaliśmy się do Szynkarni.
Lokal w miarę duży i... czysty. Trochę szpital albo chata prosto z kraju młynów i wiatraków. Tutaj znajomy znowu lekko zhejtował mówiąc, że mu mocno hipsterami śmierdzi ale mi się podobało. Głównie przez loga znanych browarów, które zdobiły ściany. Piw mieli dużo, zdecydowałem się na Dwa Smoki z Pracowni Piwa, głównie dlatego, że nie udało mi się go kupić w butelcę. Bardzo mi smakowało i stwierdziłem, że tak właśnie powinna smakować (i pachnieć!) wit IPA.
Po tym całym wynalazku zwanym chodzeniem lekko zgłodnieliśmy. Kumpel zasugerował Bernarda czyli piwialnio-restauracje, w której można się napić właśnie piw z browaru Bernard. Ciemne z nalewaka? Count me in!
W środku duże zaskoczenie, lokal bardzo fajnie urządzony. Tak swojsko, słowiańsko można nawet powiedzieć ale z nutą nowoczesności. Chłopcy zamówili sobie po jednym litrze jasnego, ja ciemne, bo kocham. Do tego po burgerze, który jak się później okazało, był najlepszym burgerem w moim życiu. Frytki też były mega, zrobione na łódeczki z wyśmienitymi sosami. W życiu się tak dobrze nie najadłem. No i ten ciemny Bernard z nalewaka. Piękne zakończenie wieczoru i myśl, że lokal z piwem z jednego browaru najbardziej przypadł mi do gustu tego dnia.
PS: sorry jeśli zdjęcia odbiegają trochę jakością. Ciężko mi je jakoś przerobić na nie swoim laptopie.