Wszyscy bawią się w Żywcu na tegorocznych Birofiliach a ja dojadam w domu końcówkę antybiotyków ze smakiem. Piękna sprawa, mówię wam. Do teraz mi się w głowie kręci jak popatrzę na monitor dłużej niż 15 minut (na szczęście wykręcanie żołądka przeszło). Na blogu zrobiło się pusto i wewnętrzne moi zmusiło się do przewertowania notesu z zaległych degustacji. Pacze i pacze a tam B-Day 2.0, czyli kolejna rewelacja panów z Pinty, AleBrowaru i Piwoteki Narodowej.
Zacznijmy może od pytania, czy jakikolwiek przewrót może mieć spokojny przebieg? Nie bardzo, przynajmniej według mnie. Kojarzy mi się on głównie z puczem, zamachem stanu, la revolution! Czy to piwo takie jest? No właśnie w tym tkwi problem, że nie bardzo. Ale w sumie krówki to spokojne stworzonka. Nie ważne, że nie udało mi się wypić B-Day'a przy nich, a szukałem, dwa razy. Bezkrowie panuje w naszym kraju, a przynajmniej w mojej okolicy.
E t y k i e t a panowie, znowu. Nie wiem co z nimi jest ale dałbym sobie głowę uciąć, że wydruk był po stronie AleBrowaru. To jak się odkleja i marszczy to kwintesencja ich najnowszej ale za to niechlubnej tradycji. Praktycznie każde nowe piwo od nich ma ten problem ale B-Day przebił wszystkie. Patrze na zeszłoroczną butelkę i nie mogę wprost uwierzyć. Zabrzmię dziwnie ale wygląd butelki też się liczy. Miałem dwie sztuki, dzięki czemu zauważyłem jak (chyba) laktoza się zachowuje bliżej daty przydatności. Gdy piłem pierwszy raz nie miałem za dużo białych farfocli. Przy drugim piciu nonic wyglądał jak ciemny kosmos pełen gwiazd. Mnie takie rzeczy nie przeszkadzają, w sumie to bardzo ładnie to wyglądało. Piana jeszcze ładniej, zbita, wysoka, długo się utrzymywała.
Pierwszy niuch i już jest wiadome, że nie jest to rewolucja. Nic nowego ani nawet mocno intensywnego nie atakuje mojego nosa jak jakiś szalony myszoskoczek ze wścieklizną (a tego oczekiwałem). Mamy poloność, czekoladę (a w sumie to bardziej kakao) no i laktozę. Wszystko idealnie ze sobą współgra, oczekiwałem walki, np mocniejszej czekolady, aż drapiącej w nosie. Nic takiego nie ma, dostałem pięknie grającą ale dla większości nudną orkiestrę zapachów. Gdzie ten chaos i koktajle Mołotowa? Po lekkim ogrzaniu pojawia się swojski zapach krówki (cukierka) do ciumkania, który niestety jeszcze bardziej uspokaja atmosferę. W smaku słodkie ale nie odpycha, w końcu to milk stout, wszystko trzyma się w normie. Laktoza z mocniej wyczuwalną krówką niżeli w aromacie. Powoli przechodzi w paloność, która jest najmocniejszym akcentem smakowym, i kończy się na delikatnej goryczce. Czekolada pałęta się gdzieś ale paloność ją mocno trzyma i nie chce dać wyjść spod swoich ramion. Mocno pijalne, treściwe i nisko nagazowane, aksamitne wręcz. Trochę zapycha ale spokojnie można wypić ze dwie butelki. W smaku pokazuje większy pazur. Też jest ułożone ale spalenizna wchodzi w najmniej oczekiwanym momencie i robi lekki popłoch. Nadal jednak nie jest to żaden przewrót, tym bardziej nie jest to przewrót mleczny, w smaku i aromacie jakoś wybitnie się nie da wyczuć mleka (normalnie, jak w każdym milk stoucie). Może chodziło im o te farfocle? Mimo tego piwo bardzo dobre i poleciłbym każdemu... gdyby dało się je jeszcze kupić (i wypić, bo data była do 10.06).
Krowę znalazłeś?
OdpowiedzUsuń