Kiedyś, w odległych czasach były tylko dwa rozpoznawalne
browary rzemieślnicze w Polsce. Mowa tu oczywiście o AleBrowarze i Pincie. Pierwszy
kojarzony z dodawaniem do wszystkiego amerykańskich chmieli a drugi jak ten
starszy brat, który owszem robił wariacje piwne ale na większej ilości stylów i
niekoniecznie mieszając je z IPA. Czemu o tym piszę? Kiedyś wolałem Pintę,
właśnie dlatego że była bardziej wszechstronna. Dzisiaj… no już nie tak bardzo.
Piwa od Pinty zrobiły się ostatnio jakieś takie słabsze.
Niby okej ale to już nie jest ta sama podnieta co kiedyś. Zarzucicie mi pewnie,
że gust mi się zmienił bo od tamtych czasów wypiłem wiele lepszych trunków,
rodzimych i zagranicznych. Ja mówię bullshit, jeżeli tak by było to AleBrowar
też by mi się znudził a jest wręcz odwrotnie. Z resztą nie jestem już początkującym robinsonem na morzu craftu więc potrafię odróżnić takie rzeczy. Najlepszym przykładem będzie
Dobry Wieczór, oatmeal stout przez wielu uważany za wzór tego stylu.
Etykieta trochę zmieniona, oprócz małych detali jak pokolorowanie księżyca na żółto i zmiany cieni w tle na pewno największą różnicą jest wklejenie infografiki znanej z reszty nowych piw Pinty. Po raz pierwszy zauważyłem też, że tekst/opowiastka z tyłu jest inaczej ułożona. Niby mówi o tym samym ale trochę inaczej ułożyli słowa. Kolor wydaje się iście czarny, chciałem wymusić refleksy pod światło ale za cholerę się nie dało. Wszystko pięknie tylko mam podstawowe pytanie: co z tą pianą? Rośnie ładnie jak na stout przystało ale w astronomicznym tempie znika nie pozostawiając nawet kożuszka.
Już w aromacie zaczyna mi coś nie pasować. Intensywnością to to nie grzeszy na pewno. Kurde śmiem nawet stwierdzić, że tak naprawdę są tu tylko śladowe ilości owsianki z mlekiem i dosłownie szczyptą czekolady. Taka trochę woda aromatyzowana stoutem. Patrze na opis i wychwytuje specyficzne słowo, którym jest "aksamitne"... hmm. Zaczynam pić i od razu nie podoba mi się jedno, nasycenie jest stanowczo za wysokie jak na stout. Kolejnym, a może bardziej powracającym problemem jest intensywność, tym razem smaków. Mieszanka kawy, gorzkiej czekolady i odrobina, odrobineczka owsianki. Wszystko jednak na granicy autosugestii. Jest też trochę kwasku pod koniec ale i tak po każdym łyku człowiek się czuje jakby pił głównie wodę. Jestem łapczywy i zachłannie próbuje wynaleźć coś pozytywnego. Gdy szklanka jest prawie pusta nie mogę uwierzyć jak słaby poziom ma to piwo. Od razu zaznaczę dla wścibskich, że nie było schłodzone. Wyjęte z piwnicy, postało trochę w pokoju nawet więc pewnie miało temperaturę wyższą lub równą tej polecanej. Wmawianie ludziom, że wodnistość to po prostu aksamitność i delikatność jest nie fair panowie. Najnowsza warka jest zwyczajnie słaba i wodnista, tak w smaku jak i konsystencji i odczuciu w ustach. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z tym stoutem bardzo dobrze, to nie jest za cholerę to samo. Czyżby zmiana miejsca warzenia miała aż taki wpływ?
Jako rowerzysta uważam, że teraz, gdy listopad tuż tuż, trzeba chwytać każdy cieplejszy dzień. Co prawda chwytam się sam bardzo często na lenistwie i podejściu, że przecie jutro mogę pojechać do lasu/nad jezioro/na pole. Wczoraj jednak, mimo siedzenia na wykładach od 7:30 coś mnie tknęło i w ten piękny, i o dziwo cieplejszy dzień, wybrałem się na kładkę aby nie pić piwa w domu.
Trasa zbyt krótka abym mógł ją traktować jako prawdziwy wyjazd Pijanego Rowerzysty. Prawdą jest jednak, że jesienny las nie zna pojęcia odległości i człowiek wyjeżdża z niego zawsze tak samo upaprany błotem. Nie żeby mi to przeszkadzało, może bardziej mojej chęci mycia roweru później. Ale ten, no… wyjmując piwo z plecaka zauważyłem jedną dziwną rzecz. Mamy koniec października a nad jeziorem były rozbite dwa kampingi… marznąć nad jeziorem to każdy jeden by chciał ale robić nie ma komu!
Tak jak podobają mi się proste etykiety Doctor Brew tak ta wymusiła na mnie tik oczno-nerwowy. Jest krzywo przyklejona co kompletnie zaburza estetykę. Tak, czepiam się. W butelce piwo przypomina Żytorillo, jest mętne (ale to głównie przez wertepy i obijanie się w plecaku, w domu było widać syf na spodzie) i o dziwo ciemnobrązowe. Piana wysoka, redukuje się powoli i z gracją zostawiając nie tylko osady na szkle ale też swoisty grzyb nuklearny na środku.
Siadam sobie więc na kładce wygodnie aż tu nagle podchodzi do mnie jegomość z zapytaniem czy ryby biorą. Odpowiedziałem mu, że na rybach to ja się znam jak na wielbłądach więc sam wgramolił się na chwiejnej postury mostek i z dezaprobatą na twarzy popatrzał na wodę. "No kurde nie biorą" stwierdził po chwili i pojechał na swoim miksie taniego skutera z simsonem w siną dal. Patrząc się na jego znikającą sylwetkę zacząłem wąchać swój czarny skarb. Niestety chmieli w nim było jak na lekarstwo. Kapeczka owoców i żywicy. Czekolady jest za to sporo, zaraz za nią ciągnie się przyjemna paloność. W ustach sytuacja się odwraca. Jest cholernie dużo żywicy, która nie pozwala się nikomu przebić. Wspiera ją lekka, palona czekolada. A co chciałoby się przedostać? Powiedzmy takie brzoskwinie i mango, które jak tylko wychylą nos z kąta dostają takiego kopniaka w dupę od żywicy, że aż spadają po schodach do piwniczki łamiąc przy tym większość kończyn. Goryczka niska, zbyt niska. Zamiast niej mamy dość wyraźny kwasek pod koniec, przyjemny nawet. Po ogrzaniu paloność zwiększa się i kompletnie unicestwia owocowość. Pozostaje tylko żywica, czekolada i popiół... i kwasek. Nagazowanie wysokie, zbyt wysokie jak dla mnie. Mimo tego nonic bardzo szybko zrobił się pusty. Stylowo jest bałagan i piwo przypomina trochę niezdecydowanego i rozpieszczonego bachora w supermarkecie. Moja stoutowa natura podpowiada mi jednak, że jest to pewnego rodzaju artystyczny nieład bo to co wypiłem mi po prostu smakowało. I co ja mam zrobić?
Blogery znowu się bawią na Blog Forum Gdańsk. Ciekawi mnie jak szybko zacznie napływać fala "wniosków" iż blogi piwne w Polsce są nudne bo 80% postów to degustacje. Według mnie jest to szczyt buractwa i takiej trochę próżności ale więcej napiszę o tym w Brodaczu Miesięcznym na październik.
Narazie skupmy się na rzeczach dziwnych, np na takim poczuciu artyzmu ludzkiego. O gustach się niby nie dyskutuje, no bo prostota jest pewnego rodzaju sztuką. Najlepszym przykładem może być takie logo Polski, którym od jakiegoś czasu reklamujemy się za granicą. Wielu ludzi twierdzi, ja w sumie też, że coś takiego mogła narysować Zosia w przedszkolu. No tak, mogła, z tym wyjątkiem, że ona zrobiłaby to nieumyślnie a taki designer główkował na pewno jak połączyć symbol polskości z prostotą. Musimy pamiętać, że proste rzeczy najlepiej są zapamiętywane. Drugim przykładem, już trochę bardziej zabawnym, jest na pewno nowe (od jakiegoś już czasu) logo Poczty Polskiej. Tak, jakby się człowiek przyjrzał to jest tam trąbka, z która kojarzy się od dawna tą instytucje. Problem jednak jest z innymi ludzkimi skojarzeniami. Złośliwi mówią, że przedstawia ono sylwetkę pracownika w okienku PP, który ma w dupie petentów i z nogami na ladzie gwiżdże na każdego. Ja osobiście wolę wariant patriotyczny, ten przedstawiający polskiego piłkarza, który dostaje piłką w krocze.
No i jest to... Tutaj nie ma mowy o prostocie tylko o pełnym lenistwie i braku jakiejkolwiek estetyki w oczach. Te czcionki, te kolory... po prostu brak mi słów żeby to nawet jakoś artystycznie pojechać. Etykieta wygrywa miano najgorszej (w moim mniemaniu), która trafiła na sklepowe półki. Logo też jakoś tyłka nie urywa ale może zostać, reszta do poprawy i to szybko. Trzeba pamiętać, że konsument je także oczami. A właśnie, piwo na szczęście wygląda dość ładnie. Pomarańczowe, mętne, no może trochę nawet za bardzo. Piana wysoka i raczej zbita z tendencją do coraz szybszego zanikania. Kożuch jednak pozostaje do końca.
Przygotowałem się na najgorsze. Ostatni raz, gdy widziałem tak brzydkie etykiety piwo, które nimi reprezentowano zaatakowało mnie. Tak tak, to do was Browarze Edi. Jednak to co poczułem wydobywającego się ze szkła nie można było nazwać mordercą. Buchnięcie cytrusów tak mnie uderzyło, że aż cofnąłem się o dwa metry. Głównie słodkie owoce, liczi z mango wiodą prym. Dodatkowo trochę żywicy i dziwnie przyjemny zapaszek... mchu w lesie (nie mylić z iglakami, po prostu mech). Aromat jest wyraźny ale nienachalny. Kurde, odwróciłem butelkę co by mi te monstrum nie przeszkadzało. W smaku z początku mocno słodkie, znowu mango i liczi w syropie atakują. Bardzo szybko pierwsze skrzypce przejmuje grapefruit i goryczka, nie za wysoka ale za to długa i trochę zalegająca zupełnie niepotrzebnie. Przez to piwo wydaje się trochę drętwe. Po wypiciu ponad połowy aż się prosi o zagryzienie czymś. Oprócz tego trochę karmelowej słodowości po całości łyku. Alkoholu, który tak większości osób przeszkadzał ja osobiście nie wyczułem. Jest pełne, treściwe i ciut za mocno nagazowane. Podsumowując, mimo zalegającej i drętwej białej skórki grapefruitowej i trochę za mało intensywnych smaczków uważam to piwo za udany debiut nowego browaru. Jest z czym pracować no ale panowie, wygląd!
Czekam i czekam i się doczekać nie mogę. Na pewno większość
z was słyszała, że browar Olimp wlał coś koło 185l Hadesa do beczek po winie i dał
mu dorosnąć przez parę miesięcy. Zrobili ładną rezerwacje na butelki w
większości sklepów piwnych co by każdy „lepszy” piwosz miał szansę zakupić ten
jakże dziwny specyfik. Jako szanujący się alkoholik zamówiłem swoją sztukę
oczywiście.
Możecie powiedzieć żem durny i naiwny. W końcu ceny do
dzisiaj nie znam tak samo jak daty dostarczenia. Oczywiście są już osoby, które
miały przyjemność odkorkować butelkę (np. taki Jerry) i dzięki nim wiemy, że
cena za butelkę 375ml waha się w okolicach 50 złociszy. Ja jednak nadal czekam aż
sklep łaskawie mnie o mojej butelce poinformuje. Na początku tygodnia wysłałem
im maila z zapytaniem ale zero odzewu jak narazie. Najśmieszniejsze jest jednak
to, że całkowicie zapomniałem o leżakowanym w piwnicy zwykłym Hadesie. Biedny
marzł tam od maja, no to co, przytulmy go może?
Styl butelki i etykiety ten sam co przy Zeusie. Bardzo ładny
i dokładny nadruk na matowym, grubym papierze. Hades ma sylwetkę rodem z
Batmana, jeżeli dobrze pamiętam plakaty z Bane’em były podobne. No i ta
zalakowana szyjka, miodzio i istny artyzm piwny. Samo piwo jest po prostu
czarne, bez refleksów, odcieni, no nic. Czarna dziura i tyle. Piana, jak na
taki woltaż rośnie spora ale dość szybko się redukuje do kożucha, uporczywie
chwytającego się szkła.
Pierwsza moja obawa potwierdziła się już przy aromacie. Jest
słaby, leżakowanie najwidoczniej bardzo mu zaszkodziło (ale w sumie nie wiem
jak było przy świeżynce). Z tego co mój lekko przepalony nos wyczuł można na
pewno wyszczególnić papryczki. Nie ma co uciekać jeżeli boicie się ostrego,
jakoś tak dziwnie delikatny ten zapaszek się wydaję (pomijając intensywność).
Na drugim planie mamy alkoholową śliwkę wspomaganą słodkimi rodzynkami. Kurde, gdyby całość była mocniejsza mógłbym to
wąchać godzinami. Co się dzieje w ustach? O jezu, bardzo dużo i fajno.
Zacznijmy od nie do końca gorzkiej czekolady mocno wspomaganej przez
alkoholową śliwkę, która wydaje się słodsza niż zazwyczaj. Pięknie się to łączy
z głównym aktorem, którym jest specyficzna paloność, i to podwójna. Zaczyna się
typowo, jak w każdym dobrym stoucie. Kończy się lekkim papryczkowym opalaniem,
troszkę zalegającym ale dodającym dzięki temu uroku. Wręcz idealnie dobrana
kompozycja tworząca paloność ver 2.0. Nie są to papryczki jak przy Grand Imperial Porter Chili gdzie ich intensywność rosła aż zaczęły przykrywać
większość smaków. Tutaj są wspomagaczem, idealnie zbalansowanym. Po ogrzaniu
wychodzą słodkie rodzynki, którym i tak kontra palona daję radę. Goryczki
praktycznie żadnej ale jakoś mi to nie przeszkadza. Nagazowanie niskie, nie
jest wypychające ale treściwe. Lepi mi się do wąsa jak skurczybyk. Całość nie
jest agresywna lecz bardzo dobrze wyważona i wyraźna. Popijając człowiek wręcz
wyobraża siebie na bujanym fotelu przed kominkiem. Nawet czuje to ciepło, nie
za mocne, nie za słabe. Po prostu idealne. Dla wielu może to być problem. RIS
ma niby bić po mordzie aż człowiek straci przytomność ale mi się podoba
bardziej ta wersja, gdzie doznania przypominają specyficzny orientalny masaż. Niby relaksacyjnie ale z pazurem.
Co się odwlecze to... no właśnie. Birbantowa czerwona AIPA leżała u mnie w piwnicy już ładny kawał czasu (tak samo z resztą jak ich Robust Porter, już miesiąc po terminie) i mogłaby poleżeć jeszcze trochę. W końcu datę ważności ma do stycznia 2015. Nadarzyła się jednak piękna okazja gdy po raz kolejny wybrałem się rowerem do większego miasta, z tą różnicą, że wracać musiałem PKSem.
Winter is coming a wraz z nią wszelakiej maści portery,
stouty, RISy, po części black IPA, koźlaki no i oczywiście weizenbocki (o
piwach świątecznych nie wspomnę). Te ostatnie są dość specyficzną grupą bo z
moich ostatnich obserwacji wynikło, że ciężko jest wypić takiego, który nie
byłby po prostu lekko zakamuflowaną pszenicą. Entuzjazmu dodaje fakt, że olbrachtowy stout okazał się całkiem przyzwoitym piwem. Może i pszeniczny koźlak też im wyszedł?
Prawda jest taka, że miałem się w końcu wziąć za piwa z browaru Olimp, nowy Prometeusz i Kentauros zalegają mi w piwnicy a dzisiaj dojdzie do nich jeszcze Hera i Nyks... Niestety moja wrodzona ciekawość zaprowadziła mnie w najczarniejsze czeluście internetu gdzie wyczytałem, że weizenbock z Olimpu jest mocno średniawy, u niektórych nawet zepsuty. Uwagę więc bardzo szybko skierowałem na coś, co według mnie jest o wiele bardziej złowieszcze niż taka etykieta Golden Monka.
Prawda jest taka, że miałem się w końcu wziąć za piwa z browaru Olimp, nowy Prometeusz i Kentauros zalegają mi w piwnicy a dzisiaj dojdzie do nich jeszcze Hera i Nyks... Niestety moja wrodzona ciekawość zaprowadziła mnie w najczarniejsze czeluście internetu gdzie wyczytałem, że weizenbock z Olimpu jest mocno średniawy, u niektórych nawet zepsuty. Uwagę więc bardzo szybko skierowałem na coś, co według mnie jest o wiele bardziej złowieszcze niż taka etykieta Golden Monka.
Mleczko dał wodzę fantazji i połączył dwa światy: dawne czasy "poland strong" pomieszane z pyszałkowatym stylem życia i wątpliwej teraźniejszości (niedawno z resztą wliczonej do PKB). Z początku myślałem, że najbardziej rozbawia mnie mina króla, który jest wręcz wniebowzięty. Dopiero teraz, jak tak sobie patrze na zdjęcie, zauważyłem, że ta kobieta pracująca ma szpilki... znak naszych czasów mówię wam. Już nie będę się czepiał, że biorąc pod uwagę wysokość postaci ona się po prostu przytula do jego klaty, prawdopodobnie owłosionej jak u prawdziwego mężczyzny. Piwo owłosione nie jest, piane ma niską, na pół palca może. Drobna i kożuszek jak się już uformuje to pozostaje do końca. Kolorek ciemnego bursztynu, zmętnione jak być powinno.
W aromacie uderza od razu banan z goździkiem i gdy już zacząłem powątpiewać pojawiają się też ciemne owoce, głównie rodzynki i bardzo specyficzny, lekki alkohol przypominający trochę dofermentowane owoce. Całość wydaje się taka pełna, powiedziałbym że nawet lekko zapychająca. Po wypiciu paru łyków już nie mam złudzeń, to jest weizenbock. Mocno chlebowe z ciemnymi owocami, znowu głównie rodzynkami. Niestety coś chyba poszło nie tak bo wszystko przykrywa mocny goździk i nawet przyjemny banan mu nie daję rady. Przesadyzm tych przypraw daje takie suche poczucie w ustach. Jakby sobie człowiek je nasypał prosto na język. Goryczka niska, książkowa. Końcówka trochę cierpka i niepotrzebnie zalegająca. Całość jest jednak pełna, zbożowa i przyjemnie wypełniająca. Mam problem z rozpoznaniem profilu alkoholowego, jest go mało ale jednak robi robotę i ogrzewa przyjemnie. Problem jest jednak w tym, że ma taki pusty smak... owocowy profil z aromatu poszedł gdzieś w cholerę i została taka pusta powłoka... cholera no nie wiem jak to wam wytłumaczyć. Podsumowując byłby to całkiem przyjemny koźlak pszeniczny gdyby nie te przytłaczające momentami przyprawy.
Namnożyło się tych PLONów kormoranowych. Jak narazie najlepszy był ten pierwszy czyli PLON Zielony. Potem było już trochę gorzej, np taki PLON Brązowy, który był istną serenadą słodkości. Czerwonego jakoś nie udało mi się upolować ale też podobno szału nie było. Jako ostatni pojawił się właśnie Niebieski, który o dziwo już nie jest IPA a lagerem. Co dolna fermentacja zrobiła z Ploniastym?
Lagerowość to pierwszy stopień do piekła: taka myśl mnie naszła gdy zobaczyłem informacje o wypuszczeniu przez Pintę jasnego lagera. Co prawda jest to już kolejny wypust Pierwszej Pomocy ale wtedy nie wiedziałem jeszcze o tym. No bo jak to, jeden z czołowych browarów rzemieślniczych w Polsce wypuszcza zwykłego lagerowca? Żeby to jeszcze było jakieś piwo z nowofalowymi chmielami albo inną zieleniną z pola…
Pinta ma dodatkowo handicapa jeżeli chodzi o ten styl bo ostatnio piłem ich Oki Doki, które lekko mówiąc mnie nie zachwyciło, no i ta cena. Jak nie przeszkadza mi zapłacenie za piwo specjalne/wybitne/szalone około 50zł (np taki Hades Gone Wild na którego czekam) tak wołanie za zwykłego lagera piątala to jest już przerost formy nad treścią (chociaż jeżeli mnie pamięć nie myli ktoś już kiedyś sprzedawał coś podobnego za ponad dyszkę...) Oczywiście może się okazać, że chłopaki tak zakręcili w kotle, że będzie super, mega i przyjemnie. W końcu Kormoran dał radę swoimi Warmińskimi Rewolucjami.
Trzeba przyznać, że jest to jedna z bardziej rozpoznawalnych etykiet Pinty. Mamy główny motyw pasujący do nazwy, jako (nie)anonimowy alkoholik stwierdzam wszem i wobec, że otwieracz do piwa uratował niejednego jegomościa. Takie tylko jedno dziwne skojarzenie mam z pianą, która wybucha spod kapsla: bardziej mi ona przypomina mleko na tej etykiecie. Piwo ma typowy, złoty kolor (trochę wchodzący w ciemny). O dziwo jest lekko opalizujące. Piana bardzo szybko się ulatnia i to w bardzo brzydki sposób, pęka jak oszalała. Jakiś tam lacing jednak jest.
Aromat nie powala, piwo pachnie po prostu jak lager. Jest słodowo i tyle. Od eurolagerów różni się tym, że nie ma wyczuwalnych żadnych wad. Sam zapach nie jest też jakoś szczególnie intensywny, kurde, on jest po prostu słaby. Po dwóch łykach już nic nie czuć. W smaku jest o wiele bardziej wyraziście i intensywnie. Mocna słodowość, wyraźna goryczka z wszechobecnym iglastym posmakiem. Sama goryczka jest nader wysoka jak na lager szczerze mówiąc, broń boże mi to nie przeszkadza. Znajdziemy też trochę chlebka. Istny książkowy lager gdzie po ogrzaniu wychodzi dodatkowo taka trawiastość/ziemistość. Trochę mi się to kojarzy z rosą na polu o poranku. Orzeźwiające i sycące zarazem, jak to panowie napisali na etykiecie: do jajecznicy w sam raz. I tu właśnie jest problem, w połowie picia odechciało mi się przechylać szklankę. Zwykły lager, wykonany prawidłowo jest po prostu nudny. Pijąc piwo samotnie miałem wielką chęć coś zjeść i to nie dlatego, że byłem głodny. Po prostu brakowało mi jakichś innych smaków. Do grilla byłoby idealne, w ogóle do każdego dania codziennego. Samotnie wygląda trochę jak mokry kot na ulicy, liżący się po łapach przy osiedlowym śmietniku. No i ta cena... ja rozumie, że warzenie kontraktowe jest drogie ale według mnie moce przerobowe powinno się w takiej sytuacji przerzucić na coś bardziej ambitnego. Zwykle lagery pozostawmy browarom regionalnym. Ja... idę sobie zrobić jajeczniczkę na boczku.
Czasami zdarza się, że człowiek wynajdzie perełkę wśród wieprzy i guźców piwowarstwa. Baa nawet wśród trunków powszechnie uważanych za bardzo dobre a nawet przepyszne. Taki sukces smakuje jeszcze lepiej gdy dochodzi do niego poprzez wytrwałość i pewnego rodzaju zawziętość. No bo przecie leżakowanie piwa to bardzo specyficzna rzecz, która nie zawsze się udaje i ja osobiście nie raz wylałem piwo do zlewu przez to.
Jest wiadome wszem i wobec i każdemu z osobna, że uwielbiam stouty i w ciemno mogę napisać, że nie ma lepszego stylu piwnego od tej palonej piękności. Buxtona zakupiłem przez przypadek jakoś na przełomie lutego i marca tego roku. Miałem go wypić tego samego dnia ale (dzięki Bogu) zawieruszył się gdzieś pomiędzy siatkami z chipsami. Dopiero nad ranem przeczytałem zdanie, które grzmiało z etykiety jak wers z Biblii: "Good for aging". No to postało sobie ładnie aż do tej niedzieli, gdy pykło 100k wyświetleń na blogu i trzeba było to jakoś uczcić na łonie natury. Rower, jezioro, teku, zachód słońca. Istne PKP jak to mówią. Warto nadmienić, że piwo zostało uwarzone na cześć nowego piwowara w Buxton, o dziwo nie ma go na liście piw na stronie browaru.
Etykieta z tych papierowych, może zapomnieć o segregatorze. Nie mam im tego za złe, na butelce prezentuje się o wiele lepiej. Jest logo browaru, są topory, pasująca czcionka i zero denerwujących pierdów. Kolory też nie są beznadziejnie przekontrastowane. Piękna i poukładana prostota. A piwo? Pozwolę sobie zacytować kumpla, który na zdjęcie tegoż stoutu napisał mi: "lol, tak classy to wygląda". Czarny, bez prześwitów, z piękną brązową pianą która lepi się szkła jak super glue. Może i opada szybko ale wystarczy lekko zawirować szkłem żeby ponownie zobaczyć jej piękno.
Usiadłem sobie spokojnie na kładce widocznej poniżej. Co prawda wyglądała jakby się zaraz miała rozpaść ale utrzymała moje cielsko heroicznie i nawet się nie wzdrygnęła. Nos do teku i prawie wpadłem do wody. Toż to najpiękniejszy zapach czekolady w stoucie jaki w życiu wąchałem. Wbrew pozorom nie była ekstremalnie gorzka, coś około 80% bardziej i te lekkie słodkie zachwianie stworzyło ideał. Dodatkowo popiół, prażony słonecznik i zapowiedź zajebistej aksamitności. Wszystko intensywne ale nienachalne. Pierwszy łyk i już wiem, że obietnica dana mi w aromacie zostanie dotrzymana. Piwo jest cholernie aksamitne, gładkie i gęste. Nasycenie bliskie zeru. Mamy tą samą przepyszną czekoladę z trochę mniej już intensywnym słonecznikiem, który ustąpił miejsca czekoladowej wiśni. Piękny efekt przemiany alkoholu po leżakowaniu (chyba). Nie jest to owoc często spotykany w porterach, ta specyficzna wiśnia przystosowała się do stoutu... nie, ona się w nim narodziła (har har cytaty z filmów są w modzie) nie psując i nie zaburzając podstawowej kompozycji stylu. Na koniec mamy delikatną kawę z lekkim i przyjemnie zalegającym popiołem, które działają jak kojący balsam. Cholernie zbalansowane i pijalne, no i ta konsystencja! Zdaje sobie sprawę, że jest to głównie efekt leżakowania ale mimo tego stwierdzam, że jest to mój stout numero uno.
Dzisiaj będzie jedna wielka normalność. Ktoś by mógł powiedzieć, że równa to się z nudą i ojrolagerstwem ale takie osoby są w błędzie. Czym byłyby wariacje craftowe gdyby nie normalność i pospolitość? Na tle czegoś muszą się one w końcu wyróżniać nie? Będąc w klimacie pojechałem rowerem na moją najczęstszą trasę czyli jezioro Niesłysz. Jedyną nowością była muzyka, coś pokroju screamo-dubstep-numetal czyli głównie zespół I See Stars.