Czekam i czekam i się doczekać nie mogę. Na pewno większość
z was słyszała, że browar Olimp wlał coś koło 185l Hadesa do beczek po winie i dał
mu dorosnąć przez parę miesięcy. Zrobili ładną rezerwacje na butelki w
większości sklepów piwnych co by każdy „lepszy” piwosz miał szansę zakupić ten
jakże dziwny specyfik. Jako szanujący się alkoholik zamówiłem swoją sztukę
oczywiście.
Możecie powiedzieć żem durny i naiwny. W końcu ceny do
dzisiaj nie znam tak samo jak daty dostarczenia. Oczywiście są już osoby, które
miały przyjemność odkorkować butelkę (np. taki Jerry) i dzięki nim wiemy, że
cena za butelkę 375ml waha się w okolicach 50 złociszy. Ja jednak nadal czekam aż
sklep łaskawie mnie o mojej butelce poinformuje. Na początku tygodnia wysłałem
im maila z zapytaniem ale zero odzewu jak narazie. Najśmieszniejsze jest jednak
to, że całkowicie zapomniałem o leżakowanym w piwnicy zwykłym Hadesie. Biedny
marzł tam od maja, no to co, przytulmy go może?
Styl butelki i etykiety ten sam co przy Zeusie. Bardzo ładny
i dokładny nadruk na matowym, grubym papierze. Hades ma sylwetkę rodem z
Batmana, jeżeli dobrze pamiętam plakaty z Bane’em były podobne. No i ta
zalakowana szyjka, miodzio i istny artyzm piwny. Samo piwo jest po prostu
czarne, bez refleksów, odcieni, no nic. Czarna dziura i tyle. Piana, jak na
taki woltaż rośnie spora ale dość szybko się redukuje do kożucha, uporczywie
chwytającego się szkła.
Pierwsza moja obawa potwierdziła się już przy aromacie. Jest
słaby, leżakowanie najwidoczniej bardzo mu zaszkodziło (ale w sumie nie wiem
jak było przy świeżynce). Z tego co mój lekko przepalony nos wyczuł można na
pewno wyszczególnić papryczki. Nie ma co uciekać jeżeli boicie się ostrego,
jakoś tak dziwnie delikatny ten zapaszek się wydaję (pomijając intensywność).
Na drugim planie mamy alkoholową śliwkę wspomaganą słodkimi rodzynkami. Kurde, gdyby całość była mocniejsza mógłbym to
wąchać godzinami. Co się dzieje w ustach? O jezu, bardzo dużo i fajno.
Zacznijmy od nie do końca gorzkiej czekolady mocno wspomaganej przez
alkoholową śliwkę, która wydaje się słodsza niż zazwyczaj. Pięknie się to łączy
z głównym aktorem, którym jest specyficzna paloność, i to podwójna. Zaczyna się
typowo, jak w każdym dobrym stoucie. Kończy się lekkim papryczkowym opalaniem,
troszkę zalegającym ale dodającym dzięki temu uroku. Wręcz idealnie dobrana
kompozycja tworząca paloność ver 2.0. Nie są to papryczki jak przy Grand Imperial Porter Chili gdzie ich intensywność rosła aż zaczęły przykrywać
większość smaków. Tutaj są wspomagaczem, idealnie zbalansowanym. Po ogrzaniu
wychodzą słodkie rodzynki, którym i tak kontra palona daję radę. Goryczki
praktycznie żadnej ale jakoś mi to nie przeszkadza. Nagazowanie niskie, nie
jest wypychające ale treściwe. Lepi mi się do wąsa jak skurczybyk. Całość nie
jest agresywna lecz bardzo dobrze wyważona i wyraźna. Popijając człowiek wręcz
wyobraża siebie na bujanym fotelu przed kominkiem. Nawet czuje to ciepło, nie
za mocne, nie za słabe. Po prostu idealne. Dla wielu może to być problem. RIS
ma niby bić po mordzie aż człowiek straci przytomność ale mi się podoba
bardziej ta wersja, gdzie doznania przypominają specyficzny orientalny masaż. Niby relaksacyjnie ale z pazurem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz