Czasami zdarza się, że człowiek wynajdzie perełkę wśród wieprzy i guźców piwowarstwa. Baa nawet wśród trunków powszechnie uważanych za bardzo dobre a nawet przepyszne. Taki sukces smakuje jeszcze lepiej gdy dochodzi do niego poprzez wytrwałość i pewnego rodzaju zawziętość. No bo przecie leżakowanie piwa to bardzo specyficzna rzecz, która nie zawsze się udaje i ja osobiście nie raz wylałem piwo do zlewu przez to.
Jest wiadome wszem i wobec i każdemu z osobna, że uwielbiam stouty i w ciemno mogę napisać, że nie ma lepszego stylu piwnego od tej palonej piękności. Buxtona zakupiłem przez przypadek jakoś na przełomie lutego i marca tego roku. Miałem go wypić tego samego dnia ale (dzięki Bogu) zawieruszył się gdzieś pomiędzy siatkami z chipsami. Dopiero nad ranem przeczytałem zdanie, które grzmiało z etykiety jak wers z Biblii: "Good for aging". No to postało sobie ładnie aż do tej niedzieli, gdy pykło 100k wyświetleń na blogu i trzeba było to jakoś uczcić na łonie natury. Rower, jezioro, teku, zachód słońca. Istne PKP jak to mówią. Warto nadmienić, że piwo zostało uwarzone na cześć nowego piwowara w Buxton, o dziwo nie ma go na liście piw na stronie browaru.
Etykieta z tych papierowych, może zapomnieć o segregatorze. Nie mam im tego za złe, na butelce prezentuje się o wiele lepiej. Jest logo browaru, są topory, pasująca czcionka i zero denerwujących pierdów. Kolory też nie są beznadziejnie przekontrastowane. Piękna i poukładana prostota. A piwo? Pozwolę sobie zacytować kumpla, który na zdjęcie tegoż stoutu napisał mi: "lol, tak classy to wygląda". Czarny, bez prześwitów, z piękną brązową pianą która lepi się szkła jak super glue. Może i opada szybko ale wystarczy lekko zawirować szkłem żeby ponownie zobaczyć jej piękno.
Usiadłem sobie spokojnie na kładce widocznej poniżej. Co prawda wyglądała jakby się zaraz miała rozpaść ale utrzymała moje cielsko heroicznie i nawet się nie wzdrygnęła. Nos do teku i prawie wpadłem do wody. Toż to najpiękniejszy zapach czekolady w stoucie jaki w życiu wąchałem. Wbrew pozorom nie była ekstremalnie gorzka, coś około 80% bardziej i te lekkie słodkie zachwianie stworzyło ideał. Dodatkowo popiół, prażony słonecznik i zapowiedź zajebistej aksamitności. Wszystko intensywne ale nienachalne. Pierwszy łyk i już wiem, że obietnica dana mi w aromacie zostanie dotrzymana. Piwo jest cholernie aksamitne, gładkie i gęste. Nasycenie bliskie zeru. Mamy tą samą przepyszną czekoladę z trochę mniej już intensywnym słonecznikiem, który ustąpił miejsca czekoladowej wiśni. Piękny efekt przemiany alkoholu po leżakowaniu (chyba). Nie jest to owoc często spotykany w porterach, ta specyficzna wiśnia przystosowała się do stoutu... nie, ona się w nim narodziła (har har cytaty z filmów są w modzie) nie psując i nie zaburzając podstawowej kompozycji stylu. Na koniec mamy delikatną kawę z lekkim i przyjemnie zalegającym popiołem, które działają jak kojący balsam. Cholernie zbalansowane i pijalne, no i ta konsystencja! Zdaje sobie sprawę, że jest to głównie efekt leżakowania ale mimo tego stwierdzam, że jest to mój stout numero uno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz