6 listopada przypada międzynarodowy Stout Day więc chyba jakoś należy to uczcić nie? Taki stoutoholik jak wasz uniżony bloger nie odpuści sobie takiej okazji, co by ogołocić piwniczkę z tego pięknego stylu. Zaczniemy od małżonki Zeusa, jakże mściwej i zazdrosnej istoty.
Wybrałem się z nią na działkę co by pozbyć się w odmętach płomieni reszty (a raczej większości) gałęzi i innych pochodnych drzew ściętych złowieszczo we wrześniu. Niestety ogień nie chciał się utrzymywać, najwidoczniej nie był tak zawzięty jak Pani Olimpu. Może zmieni swoje nastawienie gdy pozna brodatego amanta wprost z polskich pól?
Chwyciłem więc butelkę z zamiarem pyknięcia kapsla i nagle, bez ostrzeżenia zaczęło mi oko latać. Tik oczno-nerwowy wywołała rzecz dla niektórych trywialna, stali czytacze bloga wiedzą jednak, że mi takie rzeczy przeszkadzają bardzo. Mianowicie etykieta nachodziła na siebie... whooosssaaa i odliczamy w myślach do dziesięciu. Nowa etykieta (zdjęcie starej na końcu postu) była przygotowana długością pod butelki Euro, które tak na marginesie uwielbiam. Panowie z Olimpu postanowili jednak przejść na zwykłe, zapewne przez słabą dostępności tych szerszych. Efektem jest nachodząca na siebie etykieta, zasłaniająca w ten sposób niektóre wyrazy. Szkoda bo nowe etykiety browaru prezentują się fenomenalnie. A co z piwem? Jest czarne, jak myśli bogini powiązane z Kallisto, w której kochał się Pan Olimpu. Piana zbita, na dwa pokaźne palce. Znika w średnim tempie i trzyma się szkła jakby zależało od tego jej życie.
Zacząłem wąchać ale najwidoczniej mnie bogini nie chciała uwieść. Aromat średni, pokuszę się o stwierdzenie, że momentami nawet słaby. Taki bardziej owsiankowo-mleczny niżeli kawowy. W sumie to kawy nie ma w nim w ogóle. Intensywnością też nie grzeszy. Czyżby powtórka z Dobrego Wieczoru od Pinty? Biorę pierwszy łyk i już wiem, że podczas wąchania musiała myśleć, żem tylko jakiś dziwny natręt i za bardzo sobie mną głowy nie zaprzątała. Gdy człowiek pokazał że he means business wystrzeliła smakami jak z torpedy. Połączenie kawy z mlekiem, bez cukru, w takich proporcjach, że nawet mnie zaskoczył ten niby znany stoutowy smaczek. Nie jest to mieszanka, jak przy praktycznie większości przedstawicieli tego stylu. Smaki świeżo zmielonej kawy i mleka (czy tam laktozy, jak kto woli i jest bardziej uparty) są przedzielone grubą linią, z łatwością można delektować się każdym z osobna. Pasują jednak do siebie jak rozdziały książki tworząc spójną całość. Coś jak podział w Pieśni Lodu i Ognia (Gra o Tron dla mniej rozgarniętych). Co prawda po mocniejszym ogrzaniu kawa przejmuje inicjatywę ale mleczne akcenty i tak pozostają wyraźne. Pojawia się też trochę czekolady, która nie miesza się jednak w sprawy głównych aktorów. Zalegający popiół pod koniec subtelnie dopełnia dzieła. Całość wytrawna, bez nawet szczypty cukru i cholernie aksamitna. Treściwe ale niezapychające. Brak owsianki z aromatu strasznie mnie ucieszył. Goryczka znikoma ale po co ona komu w mleczno-kawowym stoucie? Jedyny problem, maciupeńki, to odrobinkę za wysokie nagazowanie jak na mój gust. Mimo słabego aromatu uważam to za bardzo dobry początek stoutowego tygodnia.
(Stara etykieta) |
26 year-old Accountant I Doretta Dilger, hailing from Thornbury enjoys watching movies like Not Another Happy Ending and Surfing. Took a trip to Historic Centre of Salvador de Bahia and drives a Fox. w gore
OdpowiedzUsuń