Debilizmu na drodze jest pełno, to samo tyczy się ścieżek
rowerowych i lasów. Od razu wyprowadzę Was z błędu, nikt mi nie wyskoczył na
trasie ani mnie nie potrącił. To ja jestem debilem, który kiedyś wyląduje na
wózku jak będzie dalej taki nieostrożny. Zacznijmy może jednak od czegoś
milszego, zrobiło się cieplej i słońce wyszło na jeden dzień. Idealna pora na
wyjazd, w słuchawkach dalej darcie mordy (trochę lżejsze niż ostatnio) np. takie
Epic Rock.
(gdy klikniecie na mapkę przeniesie was do treningu)
Każdy z nas słyszał o tej magicznej złotej polskiej jesieni, czy to w radiu czy w telewizji. Problem jest jednak taki, że zazwyczaj złotych dni jest w naszym kraju może parę na rok a reszta to typowa wyspiarska pogoda i mokre liście pod nogami, na których wywracają się nieszczęsne staruszki. Ta ostatnia... sobota była jednak piękna, nie zastanawiając się spakowałem wąsacza do plecaka i hen w siną dal. Pierwsze co mnie zachwyciło to fakt, że prawie zrobili drogę rowerową w stronę mojego ulubionego jeziora. Co prawda bardziej lubię bezdroża ale jakoś do tych lasów trzeba dojechać. Zawsze lepiej (i bezpieczniej) jest to robić tam, gdzie nie ma pijaczków wiejskich w renówkach z 91 roku. A jakie piękne robią się pobliskie wioski!
Wjeżdżając do lasu wiedziałem, że muszę uważać. Liście może i są ładne ale takie leżące na glebie mogą być zdradliwe. W końcu współpracują złowieszczo z korzeniami. Narobiło się też pełno leśnych turystów. Każdy w końcu musi zobaczyć jak wyglądają liście na jesień.
Jadę więc sobie jak zwykle, depcząc na pedały aż skrzypią
momentami. Jestem już w miejscu, gdzie spad do jeziora ma jakieś 2 metry. Ooo
wiewiórka po lewej, ooo korzeń przede mną. Wybiło mnie do góry, przeleciałem
nad rowerem i lecąc tak te dwa metry w dół idealnie wkomponowałem się pomiędzy
drzewa, upadając na plecy z impetem. Zamroczyło mnie jak nigdy, parę minut
musiałem tak siedzieć żeby móc wstać. Fuks, że nie trafiłem w żadnego drzewca
lub co gorsza w kamień/kłodę na ziemi. Jedyny uszczerbek na zdrowiu to
przetarte udo, najwidoczniej lekko musiałem zahaczyć o korę.
Rower! Pamiętam, że przeleciał nade mną. Szybkie oględziny i
dzięki Bogu wyszedł cały z tej lotniczej przygody. Plecak! A w nim aparat, na szczęście zsunął mi się z ramienia i nie wylądowałem na nim. "Dureń i psychopata"
pomyślałem sobie. Wina była po mojej stronie, nadmierna prędkość i patrzenie
się na pierdoły to głupota podczas takiej jazdy. Resztę trasy (w sumie to
większość) przejechałem spokojnie, piwo wypiłem dopiero w domu.
Wróciwszy do domu usiadłem sobie w ogrodzie i na spokojnie
wyjąłem butelkę z plecaka. Trzeba przyznać, że Browar z Wąsem poszedł po
najmniejszej linii oporu i wkleił wektorowe wąsy (różnego rodzaju) na czarne
tło. Proste? Proste i sprytne zarazem.
Nie wygląda to źle a i pasuje do całej koncepcji. Jak to mówi pierwszy
bezrobotny rzeczypospolitej: trzeba tak zrobić żeby się nie narobić.
Samo piwo koloru bursztynowego, opalizujące. Piana przyjemna, coś na półtora
palca. Zbita ale szybko się redukuje do kożucha, który już zostaje do końca. W dodatku ma bardzo ładny, delikatny lacing.
Piwo buchające aromatem trzeba przyznać. Głównymi aktorami
są karmel i pieczywo. Zaraz za nimi lekka, nektarowa słodycz i swoisty powiew
ledwo co zroszonej trawy. Całość wydaje się cholernie orzeźwiająca. No tak, ale
jak to mówią najważniejsze jest odczucie w ustach. Tutaj mamy pełną pełnie i
treściwość. Jest karmel i lekka słodycz kwiatowa ale za długo się nimi nie nacieszymy.
Oto na plan wchodzą zioła zmieszane z korą drzewną w postaci goryczki. Mocny
strzał w twarz, wyraźny i lekko zalegający niepotrzebnie. Zaraz obok goryczy
maszeruje posmak tytoniowy, przyznam się, że jeszcze się z takim czymś w piwie
nie spotkałem. Nietypowe i intrygujące zarazem, dziwie się w sumie, że w aromacie nie było tego czuć. Niestety po ogrzaniu finisz
zamienia się w mocno zalegającą serenadę pestek. Momentami wyczuwalny alkohol ale mi osobiście nie przeszkadzał. Nagazowanie średnie, pasuje. Ktoś kto lubi goryczkę i wszystko co z nią związane będzie na pewno zadowolony.
Ja w sumie jestem ale nie obraziłbym się gdyby słody dały więcej czadu i próbowały dorównać tej goryczy. Mimo pierwszego wrażenia nie czułem się zapchany po ostatnim łyku.
po linii najmniejszego oporu, a nie po najmniejszej linii oporu :)
OdpowiedzUsuńGrammar nazi :v
Usuń