Święta, święta i po świętach. Nażarliśmy się do granic możliwości (jak to w końcu tradycja nakazuje) i napiliśmy się tak, co by nam do Sylwestra starczyło. Ja miałem mocne postanowienie nie pić wódki w ogóle. Wiecie jak to jest... "Że mną sze nie napijeszzz?" może łatwo roztrzaskać taki, jakże ważny, cel życiowy. Na szczęście udało mi się wypić tylko dwa kieliszki czystej, z czego jestem niezmiernie dumny. Chociaż w sumie, Bozia pokarała mnie za niepodtrzymanie tradycji i przez cały weekend poświąteczny byłem chory aż do dziś...
Nie było łatwo muszę przyznać, głównie dlatego, że przyjechały do mnie dwa małe i urocze stworzonka (w tym moja chrześnica). Obie, młodsza szczególnie, zapatrzone są w jedną bajkę. Szczerze, nigdy nie doświadczyłem tego całego hejtu na utwór "Mam Tę Moc" z filmu animowanego Kraina Lodu (Frozen) ale przez te dwa dni to się zmieniło... Jak moja chrześnica nie rozrabiała (za dużo) tak jej młodsza kuzynka musiała mieć włączony teledysk do tego utworu bo inaczej marudziła jak cholera. Spać nie mogłem bo ciągle miałem w głowie tę melodie... the horror.
Piwo świąteczne od doktorków to nic innego jak żytnie, przechmielone i doprawione w ich stylu. Problem w tym, że panom coś odwaliło i postanowili rozlać tylko połowę a drugą dochmielić na zimno. Mi trafiła się pierwsza wersja co można stwierdzić po dacie przydatności, czy żałuję? Nie bardzo. Zdziwiła mnie też trochę etykieta, zamiast zmienić tylko nazwę piwa (jak to mają w zwyczaju) dodali też płatki śniegu po całości i wstęgę... szok. Tak na serio jednak podoba mi się ich podejście do prostych, jednolitych etykiet i taka mała zmiana na święta jest jak najbardziej dopuszczalna i mile widziana. Co do samego piwa, na pierwszy rzut oka widać, że to żytnie. Specyficzny brudek, ciemnobrązowy kolor i gęstość. Miało też dziwne, ledwo widoczne białe łuny ciągnące się od dna, których jeszcze nigdy w piwie nie widziałem. Piana gruba na jeden palec była drobna i wydawała się twarda ale czas szybko ją zweryfikował. Drobny kożuszek to wszystko co po niej zostało.
Aromat bardzo wyraźny jak na Grubą Bertę (tak zwykłem już mawiać na shaker AleBrowaru). Dość słodki, świąteczny, przyprawowy i co najważniejsze piernikowy. Goździki, gałka muszkatołowa i cynamon chyba najbardziej dają się we znaki. Z domieszką reszty przypraw tworzą mocne, piernikowe zapaszki. Reszta aromatów, które niby powinny się tu znaleźć raczej już dawno utonęła w tej świątecznej woni. Dopiero teraz zacząłem się zastanawiać co się stało po tym dodatkowym chmieleniu na zimno… wątpię jednak, żeby mi się chciało szukać drugiej wersji. W smaku jest jeszcze bardziej przyprawowo niż w aromacie. Piernik depcze po wszystkim jak jakiś gigant i nie zostawia jeńców. Z początku machała szabelką leciuteńka słodycz ale została zmiażdżona praktycznie od razu dużym palcem stopy. Najwaleczniejsza okazała się ziołowa goryczka lecz i ona uległa. Jak szybko się pojawiła tak szybko znikła, no i na pewno nie miała tych zadeklarowanych 48 IBU. Zamiast niej lekko zalega cynamon, który w tej postaci mi akurat nie przeszkadza. Alkohol za to gra rolę skrytobójcy, piernikowy gigant go nie widzi więc ten atakuje nas złowieszczo gdy tylko zaczyna nam się podobać dopiero co wzięty łyk. Jest drętwy i nieprzyjemny, na szczęście nie zostaje na długo. Całość jakoś ratuje gęstość tego piwa, jest oleiste, przyjemnie wypełnia gębę i dzięki bogu jest nisko wysycone. No ale właśnie, gęstość gęstością ale gdzie to żyto? Nie ma i nie będzie, piernik zdeptał. Gdyby ten cholerny alkohol zamienić na coś słodszego i może pomarańczowego (?) to byłoby cholernie przyzwoite piwo świąteczne, przynajmniej dla mnie (i pewnie taka okazała się wersja dochmielona...).
Każdy szanujący się alkoholik piwny wie co to afera CherryGate. Dla tych co dopiero wyleźli spod kamienia wyjaśnię krótko. AleBrowarowi coś nie wyszło i piwo zaczęło ponownie, ostro, fermentować w butelce. Doprowadziło to do zjawiska powszechnie znanego w piwowarstwie domowym zwanego granatami. Mało przyjemna rzecz, można stracić oko na przykład.
Jezus Maria jak mnie czasami aparat potrafi wkurzyć. Nie wiem czy to mój wymysł (prawdopodobnie tak) ale czasami mam wrażenie jakby w moim NEXie siedział jakiś chochlik, który czasami przestawia matryce i bawi się jej czułością. Dzisiaj wariował jak szalony, ja rozumiem, że nie mam za dobrych warunków do zdjęć wieczornych w domu ale to co on wyprawiał zakrawa o totalną głupotę. Włączenie lampek na choince trochę pomogło ale i tak zdjęcia są średniej jakości jak na moje standardy... nie wyobrażacie sobie ile photoshopa poszło na te zdjęcia.
Tak, wiem, to przecież martwa rzecz i wszystko zależy od ustawień, które sam mu nadam. Tylko, że ustawienia mam te same, światło w pokoju i warunki ogólne też... arghh! Ale my nie o tym, kolaboracja. Piękna rzecz jak to już nie raz raczyłem pisać. Tym bardziej cieszy gdy dwa topowe (według mnie) browary w Polsce postanawiają na dłuższą metę warzyć razem piwa. I to nie tylko raz do roku jak to jest w przypadku B-Day'a. Jedyny problem jaki mogę z tym mieć to dostępność, chłopaki sprzedają już 3 a ja dopiero się do 1 dorwałem... uroki mieszkania na totalnym zadupiu piwnym.
Jedyneczkę polecało mi bardzo dużo osób. Zakupiłem dwie butelki bo jestem łatwowierny i nie trzeba mnie dwa razy namawiać. Saison też jest bardzo przyjemnym stylem, przynajmniej w moim mniemaniu. Idealnie nadaje się do krojenia warzyw na sałatkę świąteczną. Z braku pomysłu chłopaki postanowili numerować swoje kolaboracyjne piwa. Etykieta wydaje się prosta, wielki numer na środku, loga browarów i trochę podstawowych informacji o piwie na środku. Mimo tej prostoty wydaje się to wszystko spójne i ładne. Zdziwiło mnie tylko umiejscowienie logo obu browarów, osobiście to Pracownia Piwa kojarzyła mi się z czarnym a Szałpiw z białym. Piana to pierwsza rzecz, która wymusiła grymas na mojej twarzy. Niska, szybko znika i pozostawia mizerny kożuszek. Specjalnie nalewałem dość burzliwie ale jak widać i to nie pomogło. Koronka też mizerna. Kolor piwa to lekko mętne złociszcze przechodzące w pomarańcz.
Podnosząc teku do nosa spodziewałem się dobrego, belgijskiego pierdolnięcia i... się nie zawiodłem. Aromat jest mocny, wyraźny. Pierwsze nuty to na pewno przyprawy, bardziej pieprz niż goździki co przyjąłem z wielkim uśmiechem na mordzie. Przyjemnie oblepiają nos i odblokowują go (miałem katar, co jeszcze bardziej podkreśla intensywność). Zaraz za przyprawami maszerują owoce, cytrusy, głównie słodka pomarańcza i trochę nektaru kwiatowego. Kontra pełną gębą (a raczej nosem), cholernie przyjemnie jest to piwo wąchać. W smaku jest słodkie po całości. Znowu mamy pomarańczkę z domieszką cytryny, dzięki której odczuwa się lekką i przyjemną kwaskowatość. Idealnie po środku zaczyna się goryczka, średnio intensywna ale te 25 IBU ma na pewno. Wydaje mi się, że ma trochę ziemiste pochodzenie. Odczucie w ustach jest jednak większe dzięki przyprawom, które ją podbijają i tworzą razem całkiem wytrawny finisz. Owe przyprawy to pieprz z imbirem i mimo mocnego akcentu nie są dominujące ani odpychające. Końcówka praktycznie nie zalega co mnie, nie wiedząc czemu, mocno zaskoczyło. Alkohol leciutko wyczuwalny, bardzo dobrze się maskuje. Wysycenie średnie, idealne dla tego stylu. Cholera, dwie butelki to stanowczo za mało... przepyszny saison moim zdaniem.
Jest bardzo duży problem z wyjazdami rowerowymi w grudniu. Bez śniegu człowiek się czuje jakoś tak źle, nie ma na co zgonić tej niskiej temperatury. No i w dodatku wszystko wygląda jak jedna wielka... kupa błota. Liście już zgniły, błoto po piasty, trzeba się też nasilić, żeby znaleźć cokolwiek wartego wyjęcia aparatu z plecaka.
Drugie picie:
Bardzo dawno temu, gdy w kraju kwitnącej cebuli królowały wszelakie kopie eurolagerów a szczytem hipsterstwa było picie piwa z sokiem przez słomkę ktoś postanowił powiedzieć dość. Tym ktosiem był browar Pinta. W lśniącej zbroi i Atakiem Chmielu w ręce zaczął nawracać niewiernych, odcinając głowy hydrze zwanej Wielkim Zbiorem Koncernów. Tak zapewne wielu z nas będzie wspominać chłopaków z Pinty. Ja... nie bardzo, jak wiecie mam z nimi ostatnio problem, który nazywa się normalność.
Jak wiecie jestem pewnego rodzaju zboczony jeżeli chodzi o piwa świąteczne, musi być piernik i/lub przyprawy i tyle w temacie. Rok temu byłem jak Grinch, wieszcząc hejta na AleBrowar za uwarzenie piwa świątecznego, które takowym nie było. O nich więcej jednak napiszę przy okazji degustacji tegorocznego Saint No More, jeżeli uda mi się je dorwać oczywiście.
Dzisiaj mamy browar rodzinny (jak to nam raczą przypomnieć na etykiecie) Gościszewo. Nie za bardzo pozytywnie mi się to kojarzy muszę przyznać… browar rodzinny EDI anyone? Do zakupu zachęciły mnie pochlebne opinie innych i w sumie... kalendarz. Za tydzień mamy Boże Narodzenie a ja nie wypiłem jeszcze ani jednego piwa piernikowego w tym sezonie, toż to zahacza o kryminał.
Zmiany etykiet na pewno wyszły browarowi na dobre. O wiele lepiej prezentują się teraz, są spójne, tematyczne ale bez niepotrzebnych udziwnień zarazem. Cholernie podoba mi się też styl rysownika, cieniowanie, kreska, cała postać tytułowego gwiazdora jest po prostu piękna. Kolor piwa z początku wydaje się czarny ale pod światło wychodzi jego brązowawe pochodzenie. Piana z początku wysoka szybko zaczyna brzydko pękać i pozostawia po sobie mały kożuszek. Koronka jest za to piękna, jednolita, trzymająca się kurczowo szkła.
Zaczynam wąchać, chwila chwila, skądś znam ten zapach. Kakao, czekolada i trochę aromatu lawirującego pomiędzy mleczną czekoladą a masełkiem, czyli diacetylem. Trudno jest mi się zdecydować które to ale pewny jestem, że mi to broń Boże nie przeszkadza. Z tyłu majaczy trochę wanilii i to by było na tyle jeżeli chodzi o przyprawy. Toż to podobnie do stout’a pachnie. Piernika nie ma ale w sumie wypije sobie mój ulubiony styl więc źle tak do końca nie jest. Pierwszy łyk bardzo szybko zweryfikował moje domysły, wysycenie mi się nie zgadza. Jest za wysokie na stout ale nie aż tak żeby narzekać. Piwo jest treściwe, najmocniej dobija się paloność. Delikatna słodycz z początku zostaje doszczętnie spalona żywcem w drugiej sekundzie. Na końcu lekko ziołowa goryczka z przytupem, która znika tak samo szybko jak się pojawia. Gwiazdor nie jest jednak jednowymiarowy, dodatkowo mamy lekką kwaskowatość i przyprawy, głównie imbir, cynamon i gałka muszkatołowa. W sumie to po wypiciu większości zaczynam się zastanawiać czy to ta mieszanka przypraw nie daje takiego sztucznego efektu paloności. Po większym ogrzaniu wychodzi też czekolada z wanilią ale zabójcze trio dalej jest górą. Brakuje mi tego efektu piernika, może proporcje przypraw były nie takie. Jest to jednak dobre piwo świąteczne, które po prostu ultra super dupy nie urywa. Mimo tego pokazuje, że christmas ale nie musi być słodkie (ani nachmielone do granic).
Dubbel Cieszyński to kolejny Grand Champion festiwalu Birofilia. W tym roku (jak i w poprzednim) wygrał Czesław Dziełak, znany nie tylko ze swojego dobrego piwa ale również z pewnego incydentu związanego z Browarem Ciechan. Dzisiaj się tym nie będziemy zajmować bo są to relikty przeszłości, po co sobie takimi głupotami zawracać głowę ponownie?
Gry komputerowe są dziecinne i tylko niedorozwinięci dorośli mogą w nie grać. Takie podejście do tematu gier i samych graczy ma bardzo duża część społeczeństwa w naszym kraju. Najśmieszniejsze jest jednak to, że ci sami ludzie siedzą przed telewizorami dzień w dzień oglądając najnowszy odcinek Klanu lub innego tałatajstwa podobnego do Mody na Sukces. Chyba nie muszę Wam tłumaczyć jak bardzo zacofane i egoistyczne jest takie podejście?
Drugie picie:
Jakiś czas temu Pinta wznowiła warzenie swojego Bière De Garde, zwanego też potocznie nieIPĄ. Tym razem zrobili podwójny powrót, na półkach sklepowych pojawiła się Ce n'est pas IPA Blonde i Ambrèe. Pierwsza to znana nam wszystkim wersja jasna, druga to bardziej napakowana (pod każdym względem) wersja bursztynowa. Obie czekały grzecznie w mojej piwnicy, szczerze nie pamiętałem nawet jak smakował oryginał dlatego nie bardzo ciągnęło mnie do spróbowania odnowionych warek warzonych już w Zarzeczu.
Drugie picie:
Obiecałem sobie, że już nigdy nie kupie wina w butelce po piwie. Niestety w sklepie nie mieli nic z rodziny porterowatych oprócz dubla z Primátora. No chyba, że człowiek wlicza ciemniaki czeskie do tej kategorii... ja chciałem się rozgrzać, szczególnie po pierwszym w tym sezonie skrobaniu szyby o poranku.
Pamiętacie akcje #jestemhopheadem reklamowaną praktycznie wszędzie gdzie się da przez AleBrowar? Najwidoczniej hashtagi mają dużą moc bo coraz więcej firm właśnie tak próbuje dotrzeć do potencjalnego klienta. Bardzo dobrze komponują się z dzisiejszym trendem spędzania czasu na twitterze czy instagramie, ba, nawet na facebooku od jakiegoś czasu. Dlaczego ja o tym? Ano dlatego, że powstał nowy #wpolscesiędymi mający na celu propagować wszelakie piwa wędzone. Podoba mnie się to, nawet bardziej niż przechmielanie każdego piwa do granic możliwości.
Długo nie trzeba było czekać na odpowiedź chyba najulubieńszego regionalnego browaru wielu piwoszy. Kolejna Podróż Kormorana zawitała do Bambergu w Bawarii. Przyznam się szczerzę, że gdy Kormoran wypuścił weizenbocka ponad rok temu omyłkowo przeczytałem właśnie rauchbock i w sumie dlatego zakupiłem butelkę. Jakaś taka dziwna autosugestia, wydawało mi się to normalne bo sam pszeniczny koźlak jest zazwyczaj... nudny. Przyszło mi czekać 14 miesięcy na wypicie tego lepszego (według mnie) stylu podkoźlakowego, tym razem już bez zwid na etykiecie.
Idealnym pretekstem do wypicia był brak chęci sprzątnięcia opadłych liści na działce. Pograbiłem dosłownie 15 minut i wmówiłem sobie, że przecie muszę wypić jeszcze piwo w spokoju i zrobić notatki a już zaczyna się ściemniać. Otworzyłem więc butelkę siedząc na wygodnym krzesełku typu plastik ogrodowy i pomyślałem o tych biednych blogerach wracających właśnie z Piwnego Blog Dayu w zapewne czystych i ciepłych wagonach PKP. Co do wyglądu butelki nie ma się co rozpisywać, etykieta znana z serii podróży, bardzo ładny nadruk i fajny, kredowopodobny papier. Piwo ma piękną barwę, coś pomiędzy rubinem a ciemną miedzią, leciuteńko opalizujące. Piana zbita, wysoka, trzyma się szkła mocno i nie puszcza przez długi czas. Problem jednak w tym, że dość szybko opada po całości zostawiając po sobie dziurawy kożuszek.
Naczytałem się znowu niepotrzebnie opinii innych. Że niby to już nie jest ta sama jakość co AIPA z tej serii. Że niby mdłe, że warzywa, że masło, że glony, że kury, że kaczki. Jak ja uwielbiam takie narzekania wbijać w ziemię, tym razem jednak może być... trudno. Jak przy pierwszym sztachnięciu aromat wydawał się intensywny tak przy kolejnych mocno się osłabił. Pod koniec już go praktycznie nie było. Wielka szkoda bo jest cholernie przyjemny i wydaje się taki... ciepły. Głównie skórka od chleba, aż można sobie wyobrazić moment wyciągnięcia bochenka z pieca. Jest też trochę karmelu ale głównego składnika, wędzonki, brak. Na upartego można też odnaleźć trochę suszonych owoców. Jak już się nie raz przekonaliśmy to nie zapach czyni piwo więc z dużą nadzieją i zaufaniem do Kormorana wziąłem pierwszy łyk, patrząc na resztę liści proszących o potraktowanie ich grabiami. Shieeet, piwo okazało się cholernie aksamitne a niskie wysycenie tylko potęguje to odczucie. Mamy tu trochę zbożowości, wędzonka też się pojawia. Przyjemna, nienachalna (ale wyrazista), szynkowa. Jest też karmel na średnim poziomie. Wszystko wydaje się zlepione w całość, rzadko kiedy widuje tak mocno zatarte granice pomiędzy poszczególnymi smakami. Nie jest jakoś szczególnie wypychające (broń Boże nie jest wodniste), pijalność na bardzo wysokim poziomie. Mam jednak nieodparte wrażenie jakby piwowar Kormorana bał się dorzucić trochę więcej do kotła. To piwo jest grzeczne, wręcz sesyjne i trochę leniwe. Można, a nawet trzeba się w nim zanurzyć i zapomnieć o świecie ale nie jest aż tak intensywne, żeby się nim zachwycić. Tylko w sumie, takie lenistwo mi teraz jak najbardziej odpowiada.
II warka pita 06.02.2015 jest nieco inna. Piana to porażka, szybko opada i przypomina trochę tą z Coca-Coli. Nie pozostawia też praktycznie żadnych śladów na szkle. Kolor piwa wydaje mi się też odrobinę jaśniejszy. W aromacie doszła upragniona wędzonka, szynkowa. Niestety tylko pierwszy niuch jest mocny i nadal trzeba się mocno nawąchać żeby coś poczuć później. W smaku dużo się nie zmieniło. Jedynie na finiszu doszedł taki lekko zalegający smaczek ni to wędzony ni to popiołowy. Jest też chyba odrobinę wyżej wysycone. Po ogrzaniu wędzonka przejmuje pałeczkę i dominuje nad innymi smakami.
Drugie picie (po leżakowaniu):
I znowu będzie, że mam za dużo czasu wolnego albo jestem masochistą ale jak powiedziałem tak zrobię. Gdy to piwo wchodziło na półki sklepowe kupiłem dwie butelki bo zaintrygował mnie napis na butelce: "piwo predestynowane do leżakowania". Niech sobie jedna leży pomyślałem, po wypiciu (tekst oryginalny niżej) stwierdziłem, że były to najgorsze wydane pięć złotych w moim życiu... tfu! Dziesięć!
Piękny rym mi wyszedł w tytule, temat jest jednak jak najbardziej poważny. Przez dłuższy czas olewałem to jak specjaliści z portalu beerlovers.pl nauczają zwykłego Kowalskiego o tym, czym jest piwo. Było tego trochę, oczywiście zaczynając od pewnego rodzaju uwielbienia dla produktów KP (do której należy owy portal), w tym beznadziejnego Książęcego Chlebowo Miodowego. Potem mieliśmy prześmiewczy ton w stronę browarów rzemieślniczych i blogerów/piwoszy. Tutaj jednak nie mam do nich pretensji, w końcu my to samo robimy jeżeli chodzi o koncerny. Ich najnowszy artykuł wywołał jednak burze w środowisku ogarniętych piwoszy. Dlaczego? Ano czytajcie dalej.
Oj działo się trochę w tym miesiącu, zacznijmy może od rzeczy, która mnie chyba najbardziej wkur... no. Koniec jesieni to taki okres, gdzie dużo blogów zrzuca starą skórę jak jakiś gad i wyłania się w nowym lśniącym wdzianku. To samo miało się stać tutaj, niestety okazuje się, że nawet jak za coś zapłacisz możesz to dostać w postaci bajzlu. Zakupiłem ja sobie szablon premium, przekonały mnie zapewnienia o 100% edytowalności i "full premium support". Zrobiłem szybko test na kopii bloga i stwierdziłem, że wszystkie małe krzaki sam spokojnie poprawie z moją wiedzą nowicjusza jeżeli chodzi o HTML itd. Jeden wieczór i mogłem stwierdzić, że wygląda to wręcz zajebiście. Naiwny nie sprawdziłem jednak jednego, kumpel, który używa Firefoxa zwrócił mi uwagę, że blog jest kompletnie nieczytelny. Okazało się, że szablon premium działał poprawnie tylko na Chrome i Safari, pomijając Firefoxa i IE, na których mam większość czytelników. Takie rzeczy się sprawdza na samym początku pisania kodu... oczywiście support to kpina bo dopiero po tygodniu (jak napisałem autorowi, że płatność przez paypall można cofnąć) odpisał mi, że pracuje nad tym (czyt. nie naprawi tego i ma to w dupie). Majątku nie straciłem na tym ale w dzisiejszych czasach trzeba szanować każdą złotówkę, szczególnie, że miałbym za to drugiego Hades Gone Wild np. Uważajcie na takich cwaniaczków i zawsze żądajcie poprawek przed wyciągnięciem ciężko zarobionych złotówek z portfela.
Znacie moje zdanie co do picia pewnych stylów piwnych w poszczególnych porach roku. W skrócie, zima jest zbyt krótka żeby pić piwa, które nadają się głównie na lato. Wszelakie pszeniczniaki są tego najlepszym przykładem. Mi osobiście po prostu nie smakują gdy na dworze temperatura bliska lub poniżej zera, do takich warunków człowiek w swojej wspaniałości odkrył ciemne piwa. Co jednak mam zrobić, gdy dostaje klasykę gatunku za darmo od znajomego z pracy, który przywozi je skrzynkami?
Odpowiedź jest prosta, trzeba wywalić swoje uprzedzenia do kosza (albo przynajmniej na chwilę je schować) i odkapslować butelkę bo piwa pszeniczne nie lubią leżakować, oj nie. Dziwie się, że mój znajomy kupuje całe kraty podczas pobytu w Niemczech (gdzie z resztą często bywa). Trzeba naprawdę lubić ten typ piwa żeby pić go przez cały rok praktycznie.
Etykieta iście niemiecka, jest pan z wąsem, jest też stary budynek browaru. Czcionki toporne, wręcz twarde. Jest też swojego rodzaju korona, nie wiem czemu ale zawsze te elementy mi się kojarzyły z piwami naszych zachodnich sąsiadów. Piana oszukana, z początku wydaje się zbita, gęsta i wysoka, typowe pszeniczne znaczy się. Nic bardziej mylnego, bardzo szybko zaczyna się redukować do kożuszka. Kolorek jest jak najbardziej książkowy, ciemne złociszcze i w dodatku mętne jak cholera.
Pierwszy niuch i od razu rozczarowanie, spodziewałem się wybuchu fenoli i estrów a dostałem średnio intensywne zapaszki, czasami nawet wydawało mi się że jest dość słabo. Da się wyczuć banany, goździki i co jest poprawne dla tego stylu lekką gumę balonową. Jakby się porządnie sztachnąć to da się nawet wyczuć lekką cytrusowość. Problem jednak pozostaje, gdzie ta przytłaczająca intensywność? Coraz bardziej zastanawiam się czy nie wyjąć z piwnicy czegoś grubszego, np takiego odleżakowanego portera. Biorę jednak pierwszego łyka i dziwie się niezmiernie. Banan i goździk łyknęły ładnego steryda bo w ustach są przypakowane i intensywne jak niejeden kark po dniu bica. Gdzieś pod ścianą stoi też chudziutka guma balonowa, chyba nowicjusz w przybytku atlasów i hantli. Jest też trochę posmaku zbożowego, który bardzo fajnie zapełnia luki w smaku. Na finiszu lekka drożdżowość i cierpkość zarazem, delikatnie i przyjemnie szczypie w język. Nagazowanie wysokie ale dzięki temu piwo nie zapycha aż tak mocno jak na pszenice przystało. Ba, to piwo w ogóle nie jest ciężkie. Chmielu i goryczki praktycznie brak ale nie o to chodzi w hefe-weizenie. Całość wydaje się bardziej wytrawna niż słodka. Podsumowując klasyka trochę kuleje w aromacie, nie zmienia to jednak faktu, że chętnie bym po to piwo sięgnął w gorący letni dzień.
Bernard to chyba najbardziej rozpoznawalny browar czeski w Polsce. Osobiście wolę Krakonoša ale tego czasami trzeba szukać jak ze świecą. Bernardzika może człowiek kupić zazwyczaj w tescopodobnym przybytku a w moim mieście nawet w jednym z osiedlowych monopolowych. W sumie jak tak sobie teraz myślę to jeszcze rozpoznawalny jest Primátor… no i Svijany… no i Černá Hora… o Broumovie (czyli Opacie) nie wspomnę. Przy nich jednak też jest problem z dostępnością, przynajmniej w mniejszych miejscowościach.
We Wrocławiu możemy nawet zajść do restauracji firmowej Bernarda (zaraz przy ratuszu), gdzie leją piwo z beczki i gdzie można zjeść zajebistego burgera (aczkolwiek dość drogiego). W dodatku obsługa jest przemiła a i wystrój całkiem przyjemny co możecie zobaczyć we wpisie o lokalach wrocławskich przed WFDP. Uwielbiam ich ciemnego leżaka, jest po prostu idealny tak o na wieczór do kolacji, z beczki smakował jeszcze lepiej. Problem jednak jest jeden, browar bał się lub nie chciał po prostu wejść w trochę bardziej wymagające style piwne, do teraz.
Byłem mocno zdziwiony, gdy w świat poszła informacja o uwarzeniu Bohemian Ale (czyli takie belgian golden strong ale) przez Czechów. Z drugiej jednak strony, skoro Primator może uwarzyć IPA (które według wielu jest beznadziejne) to czemu Bernard nie może się trochę pobawić w craft? Efektem jest bączek, na którego etykiecie widnieje dumny napis "craft beer". Samo wykonanie niczym się nie wyróżnia, jest to standardowy szablon etykiet bernardowskich. Cieszy mnie jednak kapsel, w końcu będę miał coś z ich stajni na tablicy (zazwyczaj mają butelki z porcelanką). Od razu wyjaśnię też scenerię, testowałem akurat nową lampkę na rower (2400 lumenów) i jak widać dała radę nawet w ciemnościach. Samo piwo wygląda bardzo przyjemnie, lekko zamglone ciemne złoto, do bursztynu mu jeszcze trochę brakuję. Piana niska ale jakoś nieszczególnie się starałem żeby ją utworzyć. Jest za to zbita i równiutka z bardzo ładnym lacingiem.
Aromat intensywnością nie zachwyca i to już po wzięciu poprawki na szerokie szkło. Szkoda bo jest w czym wybierać, mamy trochę jabłka, gruszki i perfum połączonych z alkoholem. Nie ma się co bać, to nie jest "zapach" AXE, którego uwielbiają nadmiernie używać hejterzy mycia codziennego myśląc, że jeden psik pod zarośnięte pachy im wystarczy. Jest to po prostu przyjemny alkoholowy aromat o lekkim zabarwieniu delikatnych perfum kobiecych, jak najbardziej poprawny dla tego stylu. W smaku na szczęście bardziej wyraziste, jest owocowo i dość słodko. Znowu gruszki i to co najbardziej lubię w belgach czyli pieprz. Wszystko wsparte lekkim (i przyjemnym) alkoholem i dość wysoką goryczką, która w ogóle nie zalega. Bardzo fajnie wchodzi w harmonie z pieprzem i o dziwo tworzy delikatne (jak na belga) doznania smakowe. Nagazowanie dość wysokie ale w tym przypadku mi to nie przeszkadza. Finisz wytrawny, co dobrze kontrastuje ze słodkim początkiem. Nie zapycha, pije się szybko i przyjemnie. Średnio treściwe ale też na pewno nie wodniste. Wszystko fajnie ale da się wyczuć, że nie jest to taki 100% belg. W sumie można to uznać za jego wadę ale i zaletę. Mógłby być bardziej intensywny ale wydaje mi się, że browar chciał uwarzyć szeroko dostępnego belgian goldena, który nie odpychałby laików tylko wprowadzał ich w tajniki piwa z kraju brukselki i gofrów. Mi to odpowiada, idealne do bujania się w fotelu przy kominku.
Debilizmu na drodze jest pełno, to samo tyczy się ścieżek
rowerowych i lasów. Od razu wyprowadzę Was z błędu, nikt mi nie wyskoczył na
trasie ani mnie nie potrącił. To ja jestem debilem, który kiedyś wyląduje na
wózku jak będzie dalej taki nieostrożny. Zacznijmy może jednak od czegoś
milszego, zrobiło się cieplej i słońce wyszło na jeden dzień. Idealna pora na
wyjazd, w słuchawkach dalej darcie mordy (trochę lżejsze niż ostatnio) np. takie
Epic Rock.
Jak to się mówi w blogerskiej familii jeżeli chcesz mieć
istny boom wyświetleń napisz coś o znanym piwie, najlepiej koncernowym i
najlepiej zjedź je jak burą s… no. Humorystycznie, z jajem i masz post
miesiąca. Przyznam się Wam, że jest to kuszące. Szczególnie gdy człowiek patrzy
jak ludzie uwielbiają jechać (lub też czytać pojazd) po koncernach. Dotyczy to głównie tych, którzy uważają Namysłów za craft albo na siłę chcą wszystkim wmówić, że
koncern to zło.
Też taki byłem, na szczęście dla mnie przez krótki czas.
Teraz staram się szukać (nawet na siłę) pozytywów w każdym koncerniaku,
niestety jest to… kłopotliwie. Piwa znanych browarów są robione zazwyczaj na
jedno kopyto, w większości przypadków są to aromatyzowane eurolagery. Duże
firmy wiedzą po prostu, że taki typowy Janusz bardzo szybko wychwyci nawet
najmniejszą zmianę w smaku. Nie chcą go przestraszyć dlatego dają mu tylko namiastkę stylu uważanego za craftowy. Co innego typowi piwosze, którzy harnasiożubrowego
Leszka nie uważają nawet za piwo. Wtedy wychodzi właśnie lament i pojazd, taka
jest jednak kolej rzeczy. Osobiście było mi trudno przekonać się do spróbowania żywieckiej APA, mimo tych wszystkich pochlebnych recenzji. Nie ma się co dziwić, wcześniejsze specjalności żywieckie nie podeszły mi... mówiąc łagodnie.
Kupiłem dwie butelki, co najlepsze nie można tego piwa dostać w żadnym z dużych sklepów/marketów. Przypadkiem, zaglądając do sklepiku osiedlowego po batona zauważyłem je na półce. Ze zdziwieniem spakowałem je do plecaka i pojechałem rowerem do domu, brzęcząc po drodze. Dlaczego dwie? Pamiętacie Brackiego Championa i te cholernie nierówne jakościowo butelki? No. Nad wyglądem państwo z Żywca się jakoś szczególnie nie zastanawiali. Zielony, czy może bardziej pistacjowy kolor tej samej etykiety jakoś nieszczególnie przykuwa uwagę. Chwyciłem za nowiuśkiego shakera AleBrowaru (pewnie będę się za to smalił w piekle) i przelałem do niego bursztynowy trunek. Piana nieszczególnie chciała się utworzyć. Szybko opadła do kożuszka a i lacing był słaby jak moje nogi po bieganiu.
Podniosłem shaker do nosa i pomyślałem sobie jaki to ja durny jestem. Chłopie, przecie to piwo koncernowe a ty je wlałeś do najbardziej szerokiego szkła jakie masz. Chcesz coś z tego wywąchać?! Ano chcę i to zrobię. Bardzo wyraźny i mocny aromat uderza moje nozdrza jakby chciał coś udowodnić. Słodki, cytrusowo-nektarowy. Wspomagany lekko biszkoptowym zapaszkiem i trawą, ta jednak pojawia się dopiero po ogrzaniu. No, przyznam się szczerze, że zgłupiałem. Wziąłem pierwszy łyk i... hmm, muszę sobie to jakoś poukładać. Zacznijmy może od goryczki, która jest średnio intensywna ale za to wyraźna i chwyta nas mocnym, przyjacielskim uściskiem. Potem mamy wszechobecne cytrusy i nektarową słodycz z dodatkiem tego przyjemnego biszkopta. Bardzo fajnie kontrują gorycz ale tak bez przemocy i przepychania się. Coś na styl debaty uniwersyteckiej na wyspach. Co prawda gorycz wygrywa poprzez lekkie zaleganie ale ktoś musi być zwycięzcą. Nagazowanie średnie, pasuje. Piwo według mnie mocno pijalne, nie zapycha ani nie jest wodniste. Za 4,45zł (i to w osiedlowym, zazwyczaj droższym sklepie) biorę je w ciemno na każda imprezę/ spotkanie. Wielu zacznie zaraz podnosić widły i pochodnie udając się w moją stronę ale panowie, hola hola złe człowieki. ŻAPA pokazuje dobrą stronę koncernowego przystosowania stylu pod typowego Janusza. Prawdą jest, że każdy kto obcuje z polskim craftem uzna je za średnie i bez szału. Taki typowy Kowalski jednak dostanie szoku kulturowego ale takiego delikatnego, dzięki temu może w późniejszym czasie spróbuje czegoś z mocniejszymi doznaniami smakowymi. Pamiętajcie, małymi kroczkami do celu. W końcu nagły zły dotyk (jakim może być intensywność większości piw rzemieślniczych) może boleć przez całe życie.
PS: ostatnio Docent pił warkę z datą do lipca 2015 i okazała się cebulowa... dziwne, że w tak dużym koncernie nikt z jakości tego nie wyłapał. Więcej pod tym linkiem.
PS: ostatnio Docent pił warkę z datą do lipca 2015 i okazała się cebulowa... dziwne, że w tak dużym koncernie nikt z jakości tego nie wyłapał. Więcej pod tym linkiem.
"Święto piwa" to bardzo drażniący temat. Jestem osobą, która nigdy nie była na niemieckiej potańcówce zwanej też Oktoberfest i nie żałuje tego w ogóle. Dlaczego? To święto nie ma nic wspólnego z celebracją piwa, no bo jak, samym marcowym? Mało ludzi wie, że właśnie tylko ten (w sumie nudny) styl piwny jest rozlewany w Monachium podczas tej imprezy. Druga rzecz, że jest to po prostu festyn wiejski zrobiony na dużą skalę. Nie ma tam najnowszych trendów piwnych, stylów, jakichkolwiek wariacji związanych z naszym ulubionym trunkiem. Wpieprzaj pan precla lub golonkę i popijaj tym samym piwem za 10 ojro. O sikaniu pod stół (bo Ci ktoś miejsce może zająć) chyba nie muszę wspominać? Ja wiem, że wielu może mi zarzucić czysty hejt. "No bo przecie tam się jedzie dla klimatu!". Nigga please, taki sam klimat, bez ciasnoty, mogę mieć na pierwszych lepszych dożynkach. "No ale można też zwiedzić kawałek świata, no i w góry blisko!". Osobiście wolałbym pojechać w te góry w innym okresie, gdy ceny hoteli nie są zawyżone pięciokrotnie i nie ma tam kazyliona turystów. "A kobiety? Są piekne!". A co złego jest z naszymi dziewczętami? Panien wprost z teledysku Donatana masz u nas dostatek, jedyny problem, że nie chcą tak ochoczo piwa przynosić... tylko, że tym w Monachium płacą za te uśmiechanie się do klientów. Nie zabraniam nikomu tam jeździć, proszę tylko aby nie nazywać tego świętem piwa bo jest to tak samo idiotyczne jak wypowiedź piwnego znawcy Zdzisława Kantora na temat krajów, do których nie należy jechać po dobre piwo.
Trzecie picie 05.11.2014:
Zachęcony ostatnimi poczynaniami Olimpu łaskawszym okiem spojrzałem na samotnego Prometeusza, który gnieździł się w mojej piwnicy już od jakiegoś czasu. Data przydatności to jeszcze nienarodzony rok 2015 ale sentyment do butelki euro przekonał mnie do reszty. Jest to też pierwsze piwo, które odwiedza blog po raz trzeci. Czy jest czego gratulować? Oj nie...
Dary losu ostatnimi czasy są bardzo obfite a do grudniowych
świąt jeszcze trochę tygodni zostało przecie. Jeżeli miałbym ocenić swoim
posępnym (i chciwym) okiem to najlepiej wypadają prezenty od Kompanii Piwowarskiej. Na pewno pamiętacie jak wysłali wybranym blogerom paczkę z Książęcymi i bardzo fajnie wydaną książką kucharską. W ostatnim tygodniu zrobili to
ponownie, tym razem chwaląc się nowym członkiem książęcej rodziny czyli
Chlebowo Miodowym. Szczerze to nie spodziewałem się tej paczki, szczególnie po
tym jak potraktowałem ich poprzednie piwa…
Patrzę sobie na „ulubioną” stronę piwnych blogerów (beerlovers.pl)
i czytam z uśmiechem na ustach co oni tam wypisali o najnowszym piwie premium
ze stajni browarów Tyskie. Temperatura podania 4-7 stopni, hmm. Już wiadomo, że
poszli w stronę eurolagerów czyli zabijmy wszystkie niedociągnięcia w aromacie
i smaku schłodzeniem piwa do granic. Z czym to się je? Sery, potrawy z grilla,
czerwone mięso, przystawki. Piwo uniwersalne najwidoczniej, pasuje do prawie
wszystkiego. Najbardziej absurdalną rzeczą jest jednak to, że to piwo zdobyło
złoty medal w konkursie Golden Beer Poland 2014 w kategorii piw miodowych…
zanim trafiło na półki sklepowe.
Mimo lekko prześmiewczego tonu muszę im przyznać, że całość zapakowali perfekcyjnie. Wyściełane, chyba welurem, twarde pudełko z wyciętymi miejscami na butelkę i szkło, co by nie latały w środku. Najbardziej podoba mi się szklanka, która na pewno wzorowana była na najnowszym trendzie stout/IPA glass. Butelka typowa z serii książęcych, jak zazwyczaj mi ta koncernowa etykieta nie przeszkadza tak teraz lekko mi oko lata. Wszystko za sprawą tej czerwonej wstęgi, która cholernie psuje ogólne wrażenie i jakoś tak mi się kojarzy z tanimi sikaczami. Piwo jest o dziwo dość ciemne, powiedzmy, że miedziane, klarowne. Piana praktycznie nie istnieje, tworzy się niska i znika bardzo szybko pozostawiając czystą szklankę jak i powierzchnię piwa. Jakoś mnie to nie zdziwiło.
Chciałbym napisać, tak jak nasi koledzy z kochasiów piwnych, że uderzyły mnie w aromacie świeżo co wyjęte z pieca bochenki chleba. Niestety jest trochę inaczej, chleb jest ale lekko wyschnięty i w dodatku posmarowany obfitą porcją masła. Po pierwszym łyku mam tylko jedno w głowie, komuś w KP się chyba receptury pomyliły. Jakiegokolwiek miodu brak, chleba czy przypieczonej skórki od niego też. Jest znana nam wszystkim lagerowość, trochę karmelu i kawałek mokrej szmaty. Wydaje się też lekko metaliczne ale test skórny temu zaprzeczył. Pozostawia dziwny posmak w ustach, taki kredowy. Goryczki praktycznie zero, i to mając na myśli lagerowe standardy. Nagazowanie średnio wysokie ale mnie osobiście dobiło już do końca. Jako takie wodniste nie jest, trochę tego karmelu i ogólnej słodowej pełni jest. To piwo jest po prostu nijakie. Że niby na długie chłodne wieczory? Nigga please. W czasach, gdy piw miodowych mamy mnóstwo (nawet na półkach w marketach) KP wypuszcza eurolagera odrobinę słodszego niż zazwyczaj i nazywa go trunkiem miodowym, który nie ma w sobie ani krzty pszczelego skarbu. No ale za to jest ta ulubiona przez polskiego Janusza mokra szmata, tradycje trzeba podtrzymać. Ktoś tu ostro leci w... kulki. Złoty medal? To tak jakby dać pierwszą nagrodę w konkursie piosenki wiejskiej osobie. która od urodzenia nie potrafi mówić.