Browarów kontraktowych coraz więcej nad Wisła, mnożą się jak króliki co jest tylko i wyłącznie na plus jeżeli chodzi o konsumentów. Nie powiem, czekam na dzień, w którym przesilenie rynku będzie tak wysokie, że słabe browary zaczną upadać. Naturalna selekcja i co za tym idzie, wzrost jakości piw, tego oczekuję. Rzadko jednak trafia się kontraktowiec tak bliski mojemu sercu.
Browar Brodacz powstał na przełomie roku i warzy swoje piwa w Kościerzynie. Tomasz, założyciel browaru, był na tyle uprzejmy, że wysłał mi przedpremierowo swoje pierwsze piwo, tak bardzo uwielbianego przeze mnie roggenbier’a czyli żytnie. Mogę Was też zapewnić, że nie mam nic wspólnego z tą inicjatywą, mimo podejrzeń wielu ludzi. Zbieżność nazw jest przypadkowa, w końcu nie jestem jedynym brodaczem pijącym piwo w naszym kraju. Co do samego browaru, zaraz po roggenie mają zamiar wypuścić american rye i amerykańską pszenicę w późniejszym terminie. Będę mocno kibicował Tomaszowi, brodacze powinni się trzymać razem. Sprawdźmy jednak, obiektywnie mam nadzieję, jak wyszedł im debiut.
Kapsel bardzo fajny, grafika przyjemna, niedźwiedź pierwsza klasa. Zdziwiło mnie to na początku, no bo w końcu który nowy browar ma od razu firmowe kapsle? Okazało się jednak, że pochodzą one ze Starego Browaru w Kościerzynie. Mimo tego, bardzo dobrze się prezentują na butelce. Etykieta dość prosta, czytelna, z pełną metryczką. Wygląda bardzo ładnie, minimalistycznie. Logo trochę hipsterskie ale o dziwo też mi się podoba. Piwo, za sprawą ciemnych słodów, jest chyba najciemniejszym żytnim jakie piłem w życiu. Coś jakby ciemny brąz, nieprzejrzyste. Dałem mu postać ponad dzień i dzięki temu jest też najmniej brudnym roggenem . Syf dobrze trzyma się dna więc nie ma problemu przy nalewaniu. Piana trochę mnie zawiodła, urosła wysoka ale szybko zaczęła pękać pozostawiając jednak całkiem przyjemną koronkę.
Aromat mnie cholernie zaskoczył. Z początku nie wiedziałem co mam o nim myśleć bo skojarzył mi się z poxiliną. Nie raz jej używałem do zaklejania różnego ustrojstwa i jej zapaszek będę chyba pamiętał do końca życia. Nie znaczy to, że jest on odpychający czy też nieprawidłowy. Dałem się piwu trochę ogrzać jak i mojemu nosowi, dopiero co wróciłem ze spaceru z psem. Ponownie zanurzyłem się w teku i już mam wszystko poukładane. Jest cholernie zbożowe, żytnie, wymieszane ze skórką od chleba i odrobiną przypraw. Jak się człowiek zaciągnie to i nawet banany z goździkami wyczuje. Jak na wersję light jest to cholernie aromatyczne piwo, proporcje składników oszukały mnie na początku i dlatego skojarzyły mi się z poxiliną. W smaku jest dość gęste ale nie wypycha tak mocno jak większość znanych mi roggenów. Jest mocno zbożowe, lekko kwaskowate i tak samo przyprawione. W tle, tak jak przy aromacie, majaczą banany i goździki. Fenomenalna według mnie jest goryczka, krótka, zdecydowana i robiąca za swoistą granicę nie do przejścia. Odcina drogę zbożom i gęstości pozostawiając miejsce dla lekkiego kwasku, wieńczącego każdy łyk. Całość na pewno bardziej wytrawna niżeli słodka. Cholernie wyraźne i zdecydowane piwo w wersji rzeczywiście lekkiej i dla każdego praktycznie. Wysycenie niskie, nie przymula jednak i według mnie pasuje idealnie. Pierwsze piwo browaru Brodacz to jeden z lepszych debiutów kontraktowców polskich w ostatnim czasie, według mnie przynajmniej. Wersje light różnych piw wychodzą zazwyczaj albo wodniste albo nudne jak partia szachów dwóch emerytów w parku. Brodaczowi się jednak udało.
Tak sobie niedawno przeglądałem bloga i stwierdziłem, że ostatnia degustacja piwa z Browarów Regionalnych Jakubiak (czyli Ciechan, Bojan i Lwówek) miała miejsce w... sierpniu. Nie żebym opisał każde piwo z tej wesołej gromadki, jakoś tak... nie wiem. Trunki Pana Jakubiaka są po prostu w świecie blogerów uważane za średnie, ledwo co dotykające stopy Ducha Craftu. Ja mam pewny sentyment do Ciechana, w sumie to dzięki nim zacząłem swoją przygodę z piwem regionalnym a potem rzemieślniczym.
Nadarzyła się okazja aby powrócić do piwa, które mam nadzieję nie będzie się tylko kojarzyć z poglądami właściciela BRJ. Jaka to okazja się zapytacie, ano swoistego rebrandingu czarnego przedstawiciela naszego ukochanego napoju. Jak wszyscy wiemy, bojanowa black IPA była piwem "do trzech razy sztuka". Za każdym razem inaczej smakowała i dopiero przy trzeciej warce trafiła w styl. Bojan Czarny to według strony producenta: "...Bojan Black IPA z odmienioną recepturą..." i "...posiada inny zasyp słodowy...". Nie rozumiem jednak zmiany nazwy i co za tym idzie braku informacji o stylu na etykiecie. Napisałem do browaru i dostałem odpowiedź iż nadal jest to black IPA "...ale ma skorygowaną, bardziej urozmaiconą recepturę, dotyczy to głównie ciemnych słodów...".
Etykiety nie ma co opisywać, inna nazwa to praktycznie żadna zmiana, szczególnie gdy jest nadrukowana tą samą czcionką i w tym samym stylu. Szczerze mówiąc gdybym przechodził w sklepie koło tego piwa raczej bym nie zauważył tej zmiany, a co za tym idzie nie byłbym zaciekawiony. Kapsel warty uwagi, akurat trafił mi się jeden z tych lepiej namalowanych (czyt. bardziej wyraźny i kontrastowy). Piana też ta sama, rośnie wysoka ale szybko opada pozostawiając średnią koronkę. O dziwo lepiej prezentuje się kolor piwa, jest czarne, tym razem praktycznie bez prześwitów.
Nie będziemy się szczypać i ukrywać, że nie będziem porównywać obu piw. Aromat jest mocniejszy, dochodzi do nozdrzy i nie chce puścić. Jest za to uboższy w poszczególne zapaszki. Mamy powracającą kawę z mleczkiem kojarzącą się lekko z masełkiem. Jest też odrobina nuty leśnej no i... nic poza tym. W smaku jest o dziwo bardziej chmielone niżeli palone. Co prawda już na samym początku wchodzi średniej intensywności paloność ale cytrusy i goryczka przejmują pałeczkę mniej więcej pośrodku. Ta ostatnia jest średnia ale za to dość wyrazista, może nawet trochę żywiczna. W tle majaczy też słabiutka kawa. Wysycenie średnie, pasuje. Mam jednak nieodparte wrażenie, że całość jest zrobiona na pół gwizdka. Brakuje pazura, intensywności. Z drugiej jednak strony może trafić dzięki temu do szerszej publiczności Januszy, sam nie pogardziłbym nim przy okazji spontanicznego grilla. Nie zapycha ale nie jest też wodniste więc jest idealne do takiego rodzaju imprez. Zmiana receptury to według mnie lekki niewypał jeżeli chodzi o smak i odczucie w ustach. Zmiana nazwy natomiast to bardzo dobry ruch marketingowy, w końcu nikt nie może im teraz zarzucić, że ich piwo nie jest wystarczająco intensywne lub nie trzyma się stylu (bo go w sumie nie podali).
Drugie picie:
Sentymentalne powroty do dawniej wypitych piw są najgorsze. Siedzi w człowieku obawa, że oto trunek, który pomógł typowemu Januszowi przejść na tą lepszą stronę craftu może okazać się beznadziejny lub w najlepszym przypadku po prostu nudny. Czekoladowy stout z browaru Young's był dla mnie czymś niezwykłym. Na pewno bardziej wpłynął na moje późniejsze poczynania piwne niż większość polskich piw rzemieślniczych.
Pumpkin Ale to bardzo specyficzny styl. Wstyd się przyznać ale nie wypiłem ani jednej dyni podczas ostatniego okresu halloweenowego. Pewnie było wtedy wiele bardziej ciekawych piw, jeżeli dobrze pamiętam miałem akurat okres podniety na browar Olimp. Jakim jednak byłbym blogerem, gdybym przynajmniej nie spróbował jakiejś dyniowatej nowości?
Browar Kingpin znany jest w naszym światku piwnym z tego, że po pierwsze primo robi bardzo dobre piwa a po drugie primo jednym z jego członków jest Michał (blog Piwny Garaż). Są to też ludzie, którzy uwielbiają wrzucać do kotła wszelakie zielska, zapewne znalezione przez przypadek na polach. Jestem jak najbardziej za, właśnie takie eksperymenty można nazwać ewolucją piwowarstwa a nie dorzucanie chmielu amerykańskiego wszędzie gdzie popadnie... Ale ten, ja nie o mojej amerykanofobii miałem pisać.
Jak widzicie na zdjęciach staram się eksperymentować w domu, używając wszelakich narzędzi kuchennych, ogrodowych itp. Muszę jakoś przeżyć te ciemnice na dworze, którą zastaje po powrocie z pracy. Czasami mi to wychodzi... jak jednak widać, tym razem nie wszystko zagrało tak jak trzeba. Za cholerę nie jestem zadowolony z jakości zdjęć ale bardzo chciałem podzielić się z Wami wrażeniami. Co do etykiety, jestem wielkim fanem kingpinowej świni. Co prawda na początku myślałem, że to jakiś misiek ale internety pomniejszyły moją niewiedzę. Popatrzcie na te kolory, są soczyste ale nie oczojebcze. Młodzieżowy styl połączony ze starym wyjadaczem w wytartej skórze na harleyu, takie mam skojarzenia patrząc na etykiety Kingpina. Jest to drugi wypust (z trzech), który nawiązuje w jakiś sposób do śmierci, tutaj przez meksykański dzień zmarłych. W szkle piwo z początku prezentuje się zacnie. Piana wydaje się wysoka i zbita, niestety po pewnym czasie pojawiają się pęknięcia i całość redukuje się dość szybko do kożucha. Ma za to całkiem fajną koronkę. Kolor... ciemny, to na pewno. Coś pomiędzy przyciemnioną miedzią a czerwienią. Lekko mętnawe.
Pierwsze wąchanko, skojarzenia z dynią dość mocne. Nie wiem tylko czy o taki efekt im chodziło. Jako tako zapachu tego przerośniętego kartofla można ze świecą szukać, jest za to efekt dyniowy w postaci pełni, takiego bogactwa na co najmniej dwa fałdy na brzuchu. Niektórzy mogą stwierdzić, że jest po prostu mdłe ale to by było bezpodstawne okaleczeni tego piwa. Jest słodowo, karmelowo, dość słodko. Są też chmielowe tropiki ale bardziej intensywne wydają się bliżej nieokreślone ciemne owoce... to nie śliwka, może rodzynki? Dopiero po mocnym ogrzaniu wychodzi czysta dynia, która pokrywa większość zapaszków. Całość jednak średnio intensywna.
W smaku od razu da się wyczuć swoistą cierpkość i kwaskowatość, to na pewno rokitnik. Spodziewałem się też większej treściwości ale wbrew pozorom (i ekstraktowi) wchodzi lekko i bez rozpychania się. Nie jest też przesadnie słodkie, momentami jest nawet bardziej wytrawne. Tutaj pomaga też średnia ale dość wyraźna goryczka i bardzo słaba chmielowość. Wszędzie pałęta się posmaczek dyni, tradycyjnie lekko mdły. Wysycenie średnie, pasuje i nawet pomaga w piciu. Widać, że chłopaki próbowali walczyć z tradycją dodając rokitnika i według mnie udało im się to. Nadal jest to jednak pumpkin ale, dość specyficzny trunek. Jak ktoś nie przepada za bardzo za dynią nie ma nawet po co startować do tego stylu. Ja mam neutralne podejście do dyniowych wynalazków, jeżeli jednak miałbym wybierać spośród wypitych przeze mnie piw Kingpina to na pewno na koniec świata zabrałbym Berserkera.
W smaku od razu da się wyczuć swoistą cierpkość i kwaskowatość, to na pewno rokitnik. Spodziewałem się też większej treściwości ale wbrew pozorom (i ekstraktowi) wchodzi lekko i bez rozpychania się. Nie jest też przesadnie słodkie, momentami jest nawet bardziej wytrawne. Tutaj pomaga też średnia ale dość wyraźna goryczka i bardzo słaba chmielowość. Wszędzie pałęta się posmaczek dyni, tradycyjnie lekko mdły. Wysycenie średnie, pasuje i nawet pomaga w piciu. Widać, że chłopaki próbowali walczyć z tradycją dodając rokitnika i według mnie udało im się to. Nadal jest to jednak pumpkin ale, dość specyficzny trunek. Jak ktoś nie przepada za bardzo za dynią nie ma nawet po co startować do tego stylu. Ja mam neutralne podejście do dyniowych wynalazków, jeżeli jednak miałbym wybierać spośród wypitych przeze mnie piw Kingpina to na pewno na koniec świata zabrałbym Berserkera.
Trzeba przyznać, że Piwoteka przywaliła z dużego działa na przełomie roku. Wypuściła dwa ciekawe piwa. Jednym z nich była opisywana ostatnio przeze mnie Królewska Piwoteka, cholernie przyjemny dubeltowy weizenbock. Drugim jest wznowiony american dry stout, cholera, znowu te amerykańce wchodzą na moją posesje...
Nie można jednak wybrzydzać, w końcu oba piwa dostałem w prezencie od samego browaru. Jest to też pierwsze piwo jakie wypije od ponad dwóch tygodni... skończyły mi się antybiotyki i czuję się w końcu dobrze. Przyznam się Wam szczerze, że przez tą pogodę już powoli dostaję trzęsawek, tak mi się chcę pojeździć na zapomnianym już trochę pijanym Talonie... Szkoda tylko, że gdy odstawiłem leki pogoda postanowiła spieprzyć się znowu. Cholerne słońce korciło mocno na ostatni weekend ale co człowiek miał zrobić? Siedzieć w domu i się kisić łykając czopkopodobne tabletki, ot co. Przejdźmy jednak do czegoś przyjemniejszego czyli piwa.
Odświeżona etykieta bardziej mi się podoba od tej starej. Tamta miała dziwnie dobrane kolory, możecie sobie sami ocenić na przykład przy degustacji Piwnej Zwrotnicy. Tu mamy czerń i biel, zestaw, który ratuje każde, nawet beznadziejne zdjęcie (fotografowie będą wiedzieć o co mi dokładnie chodzi). Zrobiłeś beznadziejnie skadrowane zdjęcie beznadziejnego kwiatka na beznadziejnym polu? Przerób je w B&W! Będzie artystycznie! Anyway, trochę zdziwiła mnie wysokość etykiety. Taki rozmiar bardziej pasuje mi do małych bączków. Na dużej butelce brakuje jej trochę, tak z centymetr. Samo piwo wygląda cholernie kusząco. Czarne, bez prześwitów. Piana ładna, wysoka jak na to szkło i zbita. Pozostawia też bardzo ładną koronkę i utrzymuje się stosunkowo długo.
Podniosłem szkło do nosa i zeszło ze mnie całe powietrze. Myślałem, że wywącham głównie demokracje paliwową ale okazało się, że więcej tu jest czystego stout'a na szczęście. Co prawda pachnie wszędzie paroma hektarami lasu iglastego ale nad wszystkim unosi się mocny zapach paloności, kawy i nawet trochę gorzkiej czekolady. Aromat jest dość intensywny i utrzymuje się praktycznie do końca picia. Dałem piwu się ogrzać, mimo stania w piwnicy było stanowczo za zimne jak na stout. Pierwsze łyki i nie mogę zdecydować co ma większego bajcepsa, paloność, kawa czy goryczka. Żywiczna goryczka daje kopa, intensywnie (ale na zadeklarowane na stronie 115 IBU nie ma co liczyć) i krótko. Może leciutko zalega ale mi to nie psuje odbioru innych walorów piwa. Paloność utrzymuje się dłużej i zaczyna wcześniej. Po namyśle stwierdzam, że nie jest tak mocna jak goryczka ale na pewno nadrabia swoją żywotnością i profilem. Dawno nie piłem piwa z tak dobrze ułożoną spalenizną w tle. Kawa walczy o pierwsze miejsce zaciekle. Jest gorzka, bez mleczka czy tam innych dodatków wymyślonych dla słabych ludzi. Śmiem twierdzić, że to ona jest numerem uno, szczególnie po ogrzaniu piwa gdy dodatkowo dochodzi do głosu lekka gorzka czekolada. Nagazowanie niskie, może trochę podchodzące pod średnie, idealnie dobrane. Cholernie dobry stout, mimo amerykanizacji bardzo mi przypadł do gustu. Piękne jest to, że smaczki nie zlewają się ze sobą, nawet laik piwny z łatwością poczuje każdy z osobna. Ciężko mi jest to napisać, ale bez tych amerykańców piwo mogłoby być po prostu spalonym stoutem, na pewno bym się nim wtedy tak nie podniecał.
Minął rok odkąd prowadzę bloga więc chyba należy jakoś to uczcić? No dobra, tak naprawdę trochę się spóźniłem, o jakieś pół roku nawet... Nie ma co się jednak czepiać detali, najstarsi czytelnicy wiedzą, że strona przeszła mały rebranding w grudniu 2013 roku. Jako urodziny przyjmuję więc dzień płatności za nową domenę, ot tak, będzie łatwiej.
Zaskórniaki piwne, jak to zwykłem nazywać zapisane/zapomniane wersje robocze pewnych degustacji, czasami ratują człowieka. Na przykład teraz, gdy łykam antybiotyki jak młody pelikan nie ma mowy o wypiciu jakiegokolwiek piwa, zapewne przepysznego w dodatku. Przeglądam więc notatki a tam pieruńskie piwo, o którym byłem przekonany, że opisałem je już na blogu. Jak widać, skleroza dopada coraz to młodszych ludzi.
Był to pierwszy stycznia czyli międzynarodowy dzień kaca, osobiście czułem się wyjątkowo rześko. Nie to co kumpel, który pisząc krótko miał lekkie problemy w okolicach porcelany łazienkowej. Wieczorem ulżyło mu trochę więc wybraliśmy się do Browaru Stu Mostów obczaić cóż to za przybytek. Niestety nikomu nie chciało się pracować w ten dzień pełen narzekań i łykania aspiryny. Dopiero na drugi dzień otworzyli swoje wrota i wpuścili głodnych piwa wrocławian. Smutni wróciliśmy do domu i chwyciliśmy po browarze, mi przypadł brownie z Peruna.
Ich prawie wędzony roggen przypadł mi mocno do gustu. Spodziewałem się więc co najmniej dobrego piwa po tym, znowu zhamerykanizowanym, ale. Zacznijmy może jednak od, jakże by inaczej, wyglądu. Etykieta w stylu peruńskim, piękny wzór, zachowany minimalizm poza głównym kształtem, którym w tym przypadku jest serce wkomponowane w pień drzewa. Nie wiem czemu ale rozbawił mnie fakt, że kolor piwa jest podobny do tego użytego na etykiecie. Nie jest to czerwień ale taki przyciemniony bursztyn, dla prostego faceta (jak ja) różnica marginalna. Klarowne aż do bólu. Piana żyje we własnym świecie i za cholerę nie chciała być wyższa niż na palec. Szybko też zaczęła się ulatniać i zostawiła popękany kożuch, lepiąc się nawet do ścianek.
Do Wrocławia zabrałem własne szkło, myśląc po chłopsku wziąłem to najbardziej toporne i twarde. Byłem pewny, że na przykład takie teku wróciłoby do domu w co najmniej dwóch częściach. Dopiero na miejscu zacząłem się pukać w głowę... niby co ja mam z tego wywąchać? Co prawda nie jedno piwo pokazało pazur z shakera ale akurat brownie z Peruna nie był taki... cholernie ciężko było cokolwiek wywąchać, nawet rasowy narkoman miałby problem mówię Wam. Jakiś biszkopt plus karmel pałętają się jak małe dzieci, niestety towarzyszy im zasmarkany grubas, którym w tym przypadku jest dość wyraźna nuta rozpuszczalnikowa. Ameryki w ogóle nie ma. Na szczęście smak nasze serce ma bardziej wyraźny. Na początek może goryczka, ziołowa, średnio intensywna ale wyraźna. Towarzyszą jej wszelakie smaczki chmielowe, głównie cytrusowe, zatopione w średniej ilości karmelu. Niestety to koniec plusów, nie ma tu orzechów, prażonki, biszkoptu, czegokolwiek co by wskazywało na brown ale. Jest też trochę wodniste, pod koniec picia szczególnie. Nagazowanie średnie do niskiego. Takie to trochę chaotycznie nudnawe i bez wyrazu.
Jak wiecie z internetów i ostatniego Brodacza Miesięcznego na półkach w Tesco pojawiły się piwa browaru Doctor Brew, zaraz obok Pinty. Wczoraj doszły mnie słuchy, że do wesołej bandy dołączyli jeszcze Birbant i Faktoria. Miałem śmiały cel zakupu większości i uzupełnienia nimi listy wypitych piw, co by sobie każdy Janusz tescowy mógł sprawdzić na co wydać złotóweczki przy tych trochę zawyżonych cenach. Jak zwykle jednak plany poszły w cholerę i jak narazie do tej listy mogę dodać tylko jedno.
Doktorki jeszcze mi nie podpadły. Ba, robią całkiem dobre piwa. Problem w tym, że jakoś nie potrafią się wbić (albo po prostu nie chcą) w trend zimowy (jaki by nie był w tym roku). Skutkiem czego są same ipy-sripy, do wyboru, do koloru. Co prawda w piwnicy mam jeszcze ich australian weizenbock'a ale ten też jest nacytrusowany. To samo z ich piwem świątecznym, chociaż mi trafiła się wersja mniej nachmielona. Taki najwidoczniej panowie mają styl i nic nam do tego, chlip.
Co to znaczy "molly"? Nie mam zielonego pojęcia. Z jednej strony jest to powszechna nazwa czystego ekstazy, ale chyba nie o to im chodziło. Z drugiej jest to slangowe określenie perfekcji albo coś w tym stylu. Jak tak jednak patrze na morskie opowiastki na etykiecie to może jednak chodzi o to pierwsze... "Wlej do szklanki, przyłóż do ucha i posłuchaj szumu oceanu." Ktoś tu musi mi dać numer do swojego dilera. Po dłuższym studiowaniu internety oznajmiły mi, że jest to też pewien rodzaj ryby morskiej, to by akurat pasowało do opowieści. Zostawmy to już jednak bo piwo nalane a my się tu pierdołami zajmujemy. W wyglądzie piwa zdziwił mnie kolor, jest dość jasny, wyblakły jeżeli ktoś woli takie określenie. Nie jest to jeszcze poziom cytryny ale do pomarańczy mu daleko, lekko zmętnione. Piana bardzo przyjemna, wysoka, zbita, bielutka. Trzyma się średnio ale pozostawia sporą koronkę i zatrzymuje się na poziomie wysokości jednego palca.
Pochyla człowiek nos nad piwo a to go chwyta i powala na glebę jak jakiegoś bezczelnego młodzika. Aromat jest tak intensywny, ale harmonijny zarazem, że człowiekowi tylko jedno na myśl przychodzi: "holy fuck". Owoce... tropiki, cytrusy! Przez ułamek sekundy jest słodycz liczi lecz zostaje ona zgnieciona czystym (żeby nie napisać aryjskim) grapefruitem. Całość dopełnia mieszanka żywicy i dość obszernego lasu iglastego. Jest zima a ja mógłbym to wąchać godzinami... W ustach zaskoczeń ciąg dalszy. Mimo dość niskiego wysycenia jest cholernie rześkie. Goryczka może i jest na poziomie 95 IBU (i w dodatku jest przyjemnie grapefruitowa) ale jest też ładnie kontrowana przez słodycz. Mamy tropiki, głównie pod postacią mango i liczi, cytrusy z wyróżniająca się cytryną i mieszankę żywiczno-iglastą. No i ten grapefruit... Jest dość treściwe ale wchodzi gładko prawdopodobnie dzięki dodanym płatkom ryżowym. I znowu wychodzi na to, że pierwszy hejter IPA w okresie świątecznym podnieca się właśnie tym stylem... co jednak mam zrobić jeżeli to piwo wydaje mi się wręcz unikatowe. Wyróżnia się proporcjami smaków a w szczególności tym czystym grapefruitem.
Będąc w ekskluzywnym sklepie monopolowym o wdzięcznej nazwie "Kapsel" zobaczyłem na półce piwa z browaru, o którego istnieniu nie było mi wiadomo nic. Kupiłem więc dwa, najbardziej pasujące mi piwa i pojechałem do domu. Nawet nie wiecie jak zdziwiony byłem, gdy zobaczyłem Wasze komentarze pod zdjęciem na facebooku.
Mówi się, że najlepsze na zimę są piwa ciemne, portery w szczególności. Sam tak uważam i podtrzymuje tę piękną tradycje kiedy tylko mogę. Ostatnimi czasy jednak browary próbują zakłócić mój spokój ducha dorzucając do czarnego złota wszelakiej maści wynalazki amerykańskie. Jak dobrze wiecie przeszła mi podnieta na tropikalną rewolucję i martwi mnie taka kolej rzeczy. Owszem czasami lubię sobie wypić AIPA czy inne IPA ale gdy amerykańscy najeźdźcy niszczą idealną parę suszonych owoców i czekolady/kawy… no lekko mi oko zaczyna skakać przez tik nerwowy muszę przyznać.
Dlaczego ja o tym? Ano dlatego, że Piwoteka i Jan Olbracht twierdzą, że ich nowe kooperacyjne piwo, pszeniczny koźlak dubeltowy, idealnie pasuje do chłodnych, zimowych wieczorów. Nawet wysłali paru blogerom (w tym waszemu uniżonemu) paczkę w stylu dary losu co by się mogli o tym przekonać. No to co, siup w ten dziub?
Jak widzicie na zdjęciach etykiety nie ma co oceniać gdyż w momencie wysyłania panowie nie mieli jeszcze wydrukowanych tych właściwych. Mimo tego etykieta zastępcza posiada dużo informacji, nawet wymienili głównych piwowarów z nazwiska i imienia. Mamy też informacje, że jest to połączenie receptur Córy Koryntu i Ślepego Maksa, jak wiecie ten drugi średnio mi podszedł. Wracając jednak do gwiazdy wieczoru, jest o wiele jaśniejsza niż sobie ją wyobrażałem. Ma złoty kolor, może trochę wchodzący w pomarańcz. Zmętnienie duże, gładkie, aczkolwiek na spodzie utworzyły się prześmieszne smugi (zdjęcie na końcu). Piana z początku wysoka na dwa palce zredukowała się dość szybko do dość grubego kożucha.
Pierwszy niuch i pierwsze uderzenie. Aromat jest wyraźny, mocny, słodowy. Skórka od chleba, dość pokaźnych rozmiarów. Jak udo dziołchy wiejskiej, która okazuje się być mistrzynią okręgu w kiszeniu kapusty w beczce. Fest baba z parą w nogach. Zaraz po tym ciemne owoce, suszona śliwka i winogrono. Jest też trochę przypraw, w sumie to głównie goździk. Wisienką na torcie jest szczypta przyjemnego alkoholu. Całość tak wypychająca aż nos rozrywa, proper stuff mate. Zniecierpliwiony biorę pierwszy łyk i... od czego by tu zacząć? Może od tego, że jest grubo. Bogactwo słodowe, chlebek, banan, spora ale nieprzytłaczająca ilość goździka, pszenica. Ciemne owoce robią bardziej za statystów ale ich role mogłyby być równie oskarowe. Śliwka, rodzynki i winogron są z łatwością wyczuwalne. Z początku słodkawe szybko robi się wytrawne i lekko cierpkie pod koniec. Alkohol w minimalnych ilościach bardzo dobrze spaja całość. Nagazowanie średnie do niskiego co tylko jeszcze bardziej rozleniwia. Goryczka na bardzo niskim poziomie, co akurat w tym stylu nie dziwi. Jest mocarnie, treściwie i słodowo ale wbrew pozorom (i trochę dzięki alkoholowi) piję się szybko (ekhem, zdradliwie, ekhem) i przyjemnie. Gdzie jest mój fotel bujany?!
Miałem zacząć czymś przyjemnym ale wydarzenia ostatnich dni nie pozwoliły mi na to. Normalnie poczekałbym do końca miesiąca ale w tym przypadku nie mogę, podsumowanie grudnia zaczniemy... od newsa z początku stycznia tego roku. Jeden z blogerów, Kuba, opisał na swoim blogu swoje przemyślenia na temat przyszłości browarów w Polsce. Paru się dostało, w większości przypadków słusznie. Jednym z takich browarów był Spirifer, który mnie także nie zachwycił np taką Saratogą. Niestety panowie nie rozumieją co to znaczy wolność słowa i opinia klienta i zaszczycili blogera wiadomością takiej treści:
Poszukiwania mitycznego pilsa za trzy złote ciąg dalszy. Wiele dobrych rzeczy człowiek słyszał o Polce z Wąsosza. Nie jest aż taka tania jak by człowiek sobie życzył (w sensie szanuje się), oscyluje w okolicach czterech złociszy ale polscy piwosze mają zazwyczaj dużą tolerancje jeżeli chodzi o cenę. Dlatego własnie można spokojnie ową pilsównę zaliczyć do rankingu.
Czas też okazał się idealny, zmęczony jestem sylwestrem i wrocławskimi kraftami. Patrząc na swoją półkę w piwnicy miałem nietęgą minę, jakieś RISy, stouty wszelakiego pochodzenia, koźlaki podwójne czy tam dymione. Byłem skłonny nawet pojechać do Tesco po Pierwszą Pomoc z Pinty za 7,99zł... no dobra, może trochę przesadziłem. Dzięki Bogu moją uwagę przyciągnął, jakże by inaczej, dekolt z etykiety. Schowała się za pieruńskim butelkami skubana.
Właśnie, dekolt. No nie da się ukryć, że ktoś tu się za dużo teledysków Donatana i Cleo naoglądał. Scena wyjęta wręcz z kadru "My Słowianie". Nie żebym narzekał, po prostu mam już dość tworów tych dwojga, na całe życie chyba. My nie o tym jednak, całość bardzo mi się podoba szczerze mówiąc. Jest swojsko, jak na dożynkach. Frywolna kreska, jakiej użył rysownik też ma swój urok. Gdyby jeszcze papier lepiej się trzymał butelki i się nie podarł tu i tam... będzie walka o odzyskanie jej w całości do kolekcji. Samo piwo prezentuje się pilsowo. Złote, klarowne (jeżeli człowiek nie spieprzy tak jak ja i niepotrzebnie naleje końcówki z syfem). Piana z początku wyglądała całkiem całkiem. Niestety szybko zaczęła pękać pozostawiając średniej wielkości koronkę i jakąś tam wysepkę udającą kożuszek.
Rozbierzmy może naszą Polkę na czynniki pierwsze. W aromacie, dość intensywnym, pierwsze skrzypce grają słody. Coś pokroju ciastek i kruszonki z ciasta drożdżowego. Potem mamy trochę masełka (aka diacetyl) oraz lekki (może trochę za bardzo) ziołowy zapaszek chmielowy. Lubię czeskie pilsy więc ta odrobina masła dobrze na mnie działa. W smaku nie czuć, że to tylko dziewiątka w ekstrakcie, bardziej 11-12 bym powiedział. Mimo tego zachowuje lekkość i pijalność, bardzo dobrze wchodzi. Wysycenie też nie przeszkadza bo jest na średnim poziomie. A jak smakuje? Podobnie jak w aromacie, jest zbożowość, ciasteczkowa z dodatkiem skórki od chleba. Niestety ziołowo-trawiasta goryczka, która przychodzi zaraz po słodach, nie daje rady jakoś tego wyrównać. Jest za niska nawet jak na pilsa. Końcówka wydawała mi się też trochę wodnista, szczególnie po ogrzaniu piwa. Mam dziwne wrażenie, że nie jest to ta sama jakość co w pierwszej warce, którą tak wszyscy wychwalali... szkoda. Mimo tego piło się przyjemnie i przy każdej okazji wybrałbym je zamiast jakiegokolwiek koncerniaka.
Wrocław jest specyficznym miastem. Zawsze uważałem je za to lepsze jeżeli porównać by je miał człowiek do Warszawy czy na przykład takiego Poznania. Mnogość lokali, multitapów, burgerowni (które mi się nigdy nie znudzą mimo przemijającego trendu) czy nawet browarów jest po prostu zadowalająca jak na takiego wieśniaka z zadupca piwnego zwanego Rio de Świebodzineiro. No bo co ja mogę z jednym, małym (ale bardzo dobrym) minibrowarem Haust, do którego mam około 50km rowerem? No i jeszcze trzeba być światowym i w ogóle prowadząc bloga piwnego...