Będąc w ekskluzywnym sklepie monopolowym o wdzięcznej nazwie "Kapsel" zobaczyłem na półce piwa z browaru, o którego istnieniu nie było mi wiadomo nic. Kupiłem więc dwa, najbardziej pasujące mi piwa i pojechałem do domu. Nawet nie wiecie jak zdziwiony byłem, gdy zobaczyłem Wasze komentarze pod zdjęciem na facebooku.
Że szpital w butelce, że słabo, że bieda z nędzą. Najlepszym komentarzem było jednak stwierdzenie, że przynajmniej trzymają dobrą powtarzalność swoich piw, beznadziejną ale stałą. Od razu przed oczami pojawił mi się browar EDI. Nie chciałem jednak dawać wiary tym kalumniom. Patrząc na butelki wydawało mi się, że jest to browar młodzieżowy i piwa będzie miał co najmniej dobre. Na etykiecie mamy, chyba, lajkonika w dość nowoczesnym wydaniu. Dużo informacji od IBU po temperaturę podania i pełny skład. Stronę internetową też mają całkiem dobrze poukładaną, chociaż jak patrze teraz na wzory etykiet ze strony i te na butelce mogę śmiało stwierdzić, że drukarnia dała ciała. Mówiąc krótko nic nie wskazywało tragedii...
Black Rob
Coffee Stout poszedł jako pierwszy z wiadomych przyczyn. Nalał się spokojnie, bez wybuchu czy kipiącej piany. Ta w szkle też nie wyglądała tak źle, wysoka na dwa palce z początku w średnim tempie zredukowała się do pokaźnego kożucha. Co prawda miała parę ubytków ale ogólnie wydawała się dość zbita. Kolor piwa wydawał się czarny, nieprzejrzysty. Próbowałem wymusić jakieś refleksy ale moje nikczemne plany zamieniły się w pył jak Gwiazda Śmierci przez bardzo roztargnionego inżyniera.
Pierwszy niuch wydawał mi się dość intensywny, niestety każdy kolejny mocno tracił na sile. Na pierwszym planie kawa, zwyczajna, trochę jak z automatu, której każdy spróbował chociaż raz czy na studiach czy w swojej korporacyjnej pracy. Potem jest trochę prażonki i... coś bardzo dziwnego i zielonego. Ani to trawa, ani nawet iglaki, coś jakby mech? Późniejsze skojarzenia były już bardziej z kałużą błota. W smaku mamy kawę i... tylko kawę. Ta jednak też jest jakaś inna i z początku skojarzyła mi się trochę z odmianą zieloną, którą kiedyś do sklepów wprowadził chyba Nescafe. Przez to mamy też specyficzną kwaskowatość pod koniec, całość wydaje się wytrawna. Nie wiem też kto mierzył parametry bo goryczka na pewno nie ma tych 38 IBU. Jest niska i praktycznie niewyczuwalna, co mi akurat nie przeszkadza za bardzo. Jest jednak jedna rzecz, przez którą męczę się strasznie przy każdym łyku... w całym swoim życiu nie piłem tak mocno nagazowanego stout'a. Jezus Maria jak można tak spieprzyć odbiór piwa tylko jednym jego aspektem? W połowie picia mam nieodparte uczucie, że Rob jest też po prostu wodnisty. W skrócie, smakuje jak odstana lura zrobiona z taniej kawy nieznanego pochodzenia. Pierwsza warka była podobno zakażona, tutaj nie wydaje mi się aby tak było. Przez szacunek do siebie i swojego żołądka (który ostatnio przeżył ostre zatrucie) wylałem resztę do zlewu.
May Day
Nie będę Was okłamywał, po takim spotkaniu odstawiłem drugie ich piwo na parę dni, zapobiegawczo. Wychodzi na to, że ludzie na internetach mają w większości przypadków rację po prostu. Gdy dopadłem ich milda nawet mi się nie chciało specjalnie zdjęć pięknych robić. Moją pesymistyczną postawę potwierdziło już nalanie piwa do nonica. Coś mi nie pasowało, podniosłem butelkę chyba o dobre pół metra nad szklanką (hyper barman skills). Efekt widzicie na zdjęciach. Tego czegoś nie śmiem nazwać pianą i nie będę oceniał nawet. Sam trunek wydawał się czarny ale pod światło z łatwością widać było przebijające się, rubinowe refleksy. Było też klarowne.
Teraz najlepsza część, to już nawet browar EDI takiej wpadki chyba nie miał w swojej karierze. Aromat był cholernie słaby, trochę paloności i odrobina czekolady. W sumie to całość bardziej na granicy autosugestii. W smaku... dawno się tak nie uśmiałem z wyrzuconych pieniędzy w błoto. To "piwo" nie jest w ogóle nagazowane. Nic, zero, nada, nothing, null, niets. Przypomina mi się piwo domowe zaraz po burzliwej, gdy człowiek po zmierzeniu BLG ochoczo próbuje swojego nowego trunku. Z tą różnicą jednak, że jego piwo ma zazwyczaj wyraźniejszy smak (nawet w tak wczesnym etapie produkcji) niż May Day. Ten niby mild jest zwykłą wodą z barwnikiem i popłakiwaniem czekolady gdzieś na końcu (ale to też nie jestem pewien czy sobie po prostu nie wmówiłem). Dałem 7zł za butelkę wody... co te blogowanie ze mną robi?
Jakaś tam poprawność blogerska każe mi wyrównać trochę szanse krakowskiego browaru. Na blogu The Beervault możecie przeczytać o kompletnie innych doznaniach smakowych niż moje. Ja jednak zostanę przy swoim zdaniu i będę dalej twierdził, że panowie z Twigga nie potrafią robić piwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz