Zaskórniaki piwne, jak to zwykłem nazywać zapisane/zapomniane wersje robocze pewnych degustacji, czasami ratują człowieka. Na przykład teraz, gdy łykam antybiotyki jak młody pelikan nie ma mowy o wypiciu jakiegokolwiek piwa, zapewne przepysznego w dodatku. Przeglądam więc notatki a tam pieruńskie piwo, o którym byłem przekonany, że opisałem je już na blogu. Jak widać, skleroza dopada coraz to młodszych ludzi.
Był to pierwszy stycznia czyli międzynarodowy dzień kaca, osobiście czułem się wyjątkowo rześko. Nie to co kumpel, który pisząc krótko miał lekkie problemy w okolicach porcelany łazienkowej. Wieczorem ulżyło mu trochę więc wybraliśmy się do Browaru Stu Mostów obczaić cóż to za przybytek. Niestety nikomu nie chciało się pracować w ten dzień pełen narzekań i łykania aspiryny. Dopiero na drugi dzień otworzyli swoje wrota i wpuścili głodnych piwa wrocławian. Smutni wróciliśmy do domu i chwyciliśmy po browarze, mi przypadł brownie z Peruna.
Ich prawie wędzony roggen przypadł mi mocno do gustu. Spodziewałem się więc co najmniej dobrego piwa po tym, znowu zhamerykanizowanym, ale. Zacznijmy może jednak od, jakże by inaczej, wyglądu. Etykieta w stylu peruńskim, piękny wzór, zachowany minimalizm poza głównym kształtem, którym w tym przypadku jest serce wkomponowane w pień drzewa. Nie wiem czemu ale rozbawił mnie fakt, że kolor piwa jest podobny do tego użytego na etykiecie. Nie jest to czerwień ale taki przyciemniony bursztyn, dla prostego faceta (jak ja) różnica marginalna. Klarowne aż do bólu. Piana żyje we własnym świecie i za cholerę nie chciała być wyższa niż na palec. Szybko też zaczęła się ulatniać i zostawiła popękany kożuch, lepiąc się nawet do ścianek.
Do Wrocławia zabrałem własne szkło, myśląc po chłopsku wziąłem to najbardziej toporne i twarde. Byłem pewny, że na przykład takie teku wróciłoby do domu w co najmniej dwóch częściach. Dopiero na miejscu zacząłem się pukać w głowę... niby co ja mam z tego wywąchać? Co prawda nie jedno piwo pokazało pazur z shakera ale akurat brownie z Peruna nie był taki... cholernie ciężko było cokolwiek wywąchać, nawet rasowy narkoman miałby problem mówię Wam. Jakiś biszkopt plus karmel pałętają się jak małe dzieci, niestety towarzyszy im zasmarkany grubas, którym w tym przypadku jest dość wyraźna nuta rozpuszczalnikowa. Ameryki w ogóle nie ma. Na szczęście smak nasze serce ma bardziej wyraźny. Na początek może goryczka, ziołowa, średnio intensywna ale wyraźna. Towarzyszą jej wszelakie smaczki chmielowe, głównie cytrusowe, zatopione w średniej ilości karmelu. Niestety to koniec plusów, nie ma tu orzechów, prażonki, biszkoptu, czegokolwiek co by wskazywało na brown ale. Jest też trochę wodniste, pod koniec picia szczególnie. Nagazowanie średnie do niskiego. Takie to trochę chaotycznie nudnawe i bez wyrazu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz