Powoli zaczynam być stałym bywalcem Minibrowaru Haust... nie wiem do końca czy to dobrze czy źle. Zazwyczaj jak tam jestem jest trochę po 12:00, niby wszystko okej, w końcu dżentelmeni nie piją przed południem. Trzeba będzie chyba wynająć jakieś mieszkanie zaraz obok browaru, tak będzie prościej i łatwiej. Co jednak mam zrobić jak akurat muszę załatwić inne sprawy w Zielonej Górze gdy oni wypuszczają nowe piwo? To zamach na moją trzeźwość, na pewno.
Takie wizyty mają swoje zalety, oprócz oczywistego wypicia dobrego piwa z kija. Dowiedziałem się na przykład, że w niedalekiej przyszłości możemy się spodziewać Brown IPA o swoistej nazwie Gałgan. Na pewno będę miał znowu ważne sprawy do załatwienia w mieście, to Wam mogę obiecać. Zajmijmy się może jednak kolejną ipą-sripą (dla wścibskich palejem-srejlem?) na nowozelandzkim chmielu, w tym przypadku jest to Kohatu.
Użyłem mocy internetów i dowiedziałem się, że Moko to nazwa tradycyjnego tatuażu malowanego na twarzy w rejonie Nowej Zelandii. Alkoholizujemy się i uczymy zarazem, czyż to nie piękne? Na etykiecie właśnie taki tatuaż i nazwa piwa wydrukowana czcionką, według mnie, bardzo dobrze dobraną do całości. Wszystko na mocno kontrastowej pomarańczy, dobór koloru tła nie mógł być przypadkowy, wystarczy spojrzeć na piwo. Różnicy praktycznie żadnej z tym, że Moko jest dodatkowo lekko zmętnione. Piana śnieżnobiała, zbita i dość wysoka. Szkoda, że tak szybko opuszcza szklankę pozostawiając jednak jakąś tam koronkę.
Przyglądając się jak barmanka uprawia akrobatykę barowo-tablicową zacząłem ze spokojem wąchać Moko. Tak na marginesie nie wiedziałem, że ten zawód jest tak niebezpieczny. Widać było jednak, że ktoś tu ma wprawę w tym co robi więc mogłem skupić się na piwie. Lekceważąco pociągnąłem nosem i dostałem za to prętem z resztką zaschniętego betonu na końcu. Cholernie mocne uderzenie owocowe, słodkie, tropikalne. Szefem gangu jest zdecydowanie ananas, za nim czai się przydupas w postaci liczi a za rogiem chowa się rudy koleś w okularach o pseudonimie żywica. Jak pierwsze uderzenie aromatu jest piorunujące tak z czasem całość robi się mniej intensywna. Co dziwne, po mocnym ogrzaniu gang tropików powraca. 12' BLG robi swoje i dzięki temu piwo jest cholernie pijalne i treściwe zarazem. Multum owoców tropikalnych z ananasem i mango na czele. Nie można jednak nazwać Moko słodkim. To w jaki sposób wchodzi goryczka kojarzyło mi się dotąd tylko z mocnym AIPA czy tam innym IIPA. Według etykiety i pracowników browaru oscyluje ona w granicach 30 IBU na co moje kubki smakowe nie mogą się za cholerę zgodzić. Oczywiście nie jest to Crazy Mike lub inne około 100 IBU'owe piwo ale odczucie i tak jest po prostu potężne... i przyjemne. Smakowo przypomina albedo grapefruita z tym, że jest odrobinę bardziej gorzkie. Trochę zalega ale osobiście traktuje to jako triumf tajfunu nad tropikami. Po ogrzaniu wychodzi też trochę żywicy która robi za most pojednania pomiędzy owocami a goryczką. Nagazowanie na poziomie średnim ale odczucie w ustach jest też dość specyficzne. Taka aksamitność lekko oblepiająca usta rzadko kiedy spotykana w czystych przechmielonych amerykańcach. Nie jest to kolejny klon z rodziny IPA, którymi zalany jest nasz rynek. Chmiel Kohatu rzeczywiście nadaje całości specyficzny smak i goryczkę.
Piwowarem nadal jest tam Paweł Kąkol? Nie wiesz czy mają aktualnie w ofercie Cascadian Dark Ale?
OdpowiedzUsuńTak, Paweł nadal jest piwowarem. W ofercie aktualnie mają Citre, Pilsa, Moko, Bock'a i Red'a.
UsuńMnie uderzyła na pierwszy rzut ogromna kwasowość. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak kwaśne. Może to domena wersji butelkowej?
OdpowiedzUsuńSmakowało jakby ktoś wcisnął do niego sok z cytryny.
A przypadkiem nie zaczęło się już psuć? Wersje butelkowe Housta mają krótki okres przydatności.
Usuń