Uwielbiam walczyć z różnymi mitami czy tam gusłami związanymi z piwem. Jednym z takich zabobonów jest wieczne masło lub/i żelazo zamieszkujące tanki w browarze Witnica. Zawsze wydawało mi się to dziwne, taki Birbant warzył tam piwa z powodzeniem i co najważniejsze bez wad. Może mamy tu do czynienia ze swoistą klątwą zesłaną na rodzime produkty browaru? Ostatnia degustacja Rudobrodego Maga potwierdza poniekąd te domysły. Czymś innym jest fakt, że samo piwo było dość niskich lotów po prostu.
Czemu przypominam Wam o tym? Ano dlatego, że dzisiejszy debiut (na blogu przynajmniej) ze stajni Raduga też został uwarzony w browarze niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego. Czemu wcześniej ich nie było u Brodacza? Odpowiedź jest prostsza niż się Wam wydaje. Za każdym razem, gdy widziałem ich piwo na półce sklepu z lepszym piwem nie miałem po prostu ochoty na kolejną wariację IPA. Dopiero ostatnio, gdy w plecaku leżały już nowe wypusty z browaru Haust stwierdziłem "czemu nie?".
Dawno nie miałem takiej zagwozdki jeżeli chodzi o wygląd butelki. Z jednej strony podoba mi się styl graficzny etykiety, kreska, pastelowe kolory i swoiste proszkowane wypełnienie. Z drugiej jednak... jakość wydruku mi nie przypadła do gustu. Śmierdzi taniością na odległość. Według mnie o wiele lepiej by to wyglądało gdyby dać błyszczący papier i może nawet zmienić kształt samej etykiety. Domyślam się jednak, że są pewne ograniczenia w etykieciarce browaru witnickiego. Samo piwo prezentuje się wyśmienicie. Dość mętna pomarańcza bardzo ładnie wygląda w goblecie i w dodatku chroni je wysoka i zbita piana. Średni jest jej żywot ale oblepia szkło zacnie. Jakbym był uparty mógłbym się przyczepić tej mętności, ale... nie jestem.
Pierwszy niuch i już wiem, że będę musiał się nieźle wysilić aby uniknąć porównań z Rudym. Tutaj przynajmniej da się coś wyczuć bez konieczności wessania połowy zarostu, zwanego też potocznie wąsem. Nie żeby od razu jakaś petarda strzelała człowiekowi w twarz, jest po prostu okej. Z początku bałem się, że będzie to głównie IPA ale bardzo szybko uspokoiłem nerwy. Jest tropikalnie, dość słodko nawet. Brzoskwinka, mango, te klimaty. Na szczęście do wiwatu dają typowe belgijskie przyprawy i nie pozwalają się w tej słodkości zanurzyć. W dodatku Belgia rośnie w siłę po ogrzaniu. W smaku robi się bardziej hardkorowo. Piwo jest tylko z początku słodkawe i to przez dosłownie ułamek sekundy. Żywica, goryczka i przyprawy, tak w dużym skrócie myślowym można opisać Nagie Miasto. Żywica to swoisty fundament, dominuje jeżeli chodzi o akcenty IPA. Potem mamy goryczkę, dość wysoką i wyrazistą. Profil bardzo przyjemnego grapefruita, ta przypomina mi krokwie podtrzymujące konstrukcje. Bardzo dobrze współgra z żywicą, mimo intensywności nie odrzucają człowieka. Na finiszu dominują przyprawy, z wyczuwalnym pieprzem na czele. Zamykają całość jak dach zrobiony bynajmniej nie przez Januszy budownictwa. Co mnie jednak najbardziej zauroczyło to delikatne zaleganie ziół na samiutkim końcu. Cholernie fajne, harmonijne i zgrane piwo. Może odrobinę za mocno wysycone ale to wszystko. Treściwe, dwa takie i miałbym dosyć. Kolejne, bardzo dobre piwo, które narodziło się w czeluściach browaru w Witnicy. Czy to jakaś czarna magia? Wątpię, tak samo jak w to, że mój pies kiedyś przestanie kopać dziury gdzie popadnie.
święta idą, czas wyczyścić pazury kolego. a piwo mogło wyglądać całkiem apetycznie...
OdpowiedzUsuńRobił kiedyś coś na ogrodzie? Te są czyste jak łza w tym przypadku :)
Usuń