Wracając dzisiaj, przemoknięty jak cholera z kolejnej wyprawy rowerowej uświadomiłem sobie jedno: już dawno nie pojechałem sobie w trasę tak o bez piwa w plecaku. Przestudiowałem ostatnie wyjazdy i wyszło, że zrobienie zdjęć do degustacji Pijanego Rowerzysty było głównym motorem napędowym samego wyjazdu. To źle, bardzo źle. Nie żebym się bał poziomu swojego alkoholizmu bo ten już jest tak wysoki, że mógłbym być prymusem w klasie AA ale o to, że muszę mieć pretekst żeby wyjechać gdzieś dalej.
(Kliknięcie w mapkę odniesie Was do treningu) |
Dlatego postanowiłem, koniec z tym. Muszę się zmusić do pewnej rutyny (jak co roku z resztą) i przenieść granice wyjazdów lokalnych jeszcze dalej. W dodatku dzisiejszy dzień był idealnym przykładem na to, że nie zawsze warto zabierać ze sobą sprzęt fotograficzny. O tym jednak za chwil parę. W słuchawkach mieszanka wszelakiego darcia ryja, między innymi Five Finger Death Punch.
Z początku pogoda zapowiadała się wspaniała. Ostatnio było z tym różnie, w jeden dzień mieliśmy rano wszystko pokryte śniegiem a w godzinach obiadowych już było piękne słoneczko i wszędobylska zieleń. Poczekałem więc trochę, sprawdziłem milion razy pogodę na meteo i w końcu wyruszyłem w drogę. Jak widzicie wyżej lasy są jeszcze gołe i wszędzie walają się pnie ściętych lub powalonych drzew.
Gdy nie ma liści człowiek zauważa rzeczy, które wcześniej mu umknęły. Na przykład takie coś, przypomina to tamę ale za cholerę nie pasuje mi jej umiejscowienie. No chyba, że poziom wód był kiedyś o wiele niższy niż teraz. W tym miejscu wypiłem piwo, parę kropel wylądowało mi na notesie ale nie przejąłem się nimi zbytnio bo nadal było słonecznie.
Objechałem jezioro i zacząłem wracać, w pewnym momencie po swojej prawicy zobaczyłem taki widok. Jakieś 20 minut wcześniej byłem tam gdzie na zdjęciu macie piękną ciemną chmurę zagłady. Chyba nie muszę Wam pisać, że zacząłem pedałować jak szalony?
Parę kilometrów przed jakimkolwiek schronieniem w najbliższej wiosce dopadły mnie wszystkie pory roku naraz. Deszcz, śnieg i pod koniec grad. W swojej niezwykłej mądrości postanowiłem wjechać głębiej w las. Rozumowanie było proste, drzewa = schronienie, mimo tego, że nadrobię trochę trasy do wioski. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że teren po którym będę się poruszał będzie o wiele gorszy i dzięki temu parę razy musiałem schodzić z roweru aby uratować go z objęć grząskiego błota. Gdy w końcu dojechałem pod pierwszą lepszą wiatę pogoda postanowiła się uspokoić po jakichś 5 minutach. Normalnie miałbym to w czterech literach, nie raz jeździłem w takiej pogodzie. Problem jednak w tym, że nie mam jakoś szczególnie wodoodpornego plecaka a sprzęt w środku jednak trochę kosztuje. Na szczęście woda nie zdążyła do niego dotrzeć. Jak to było? Kwiecień plecień?
Jak już wcześniej pisałem piwo otworzyłem na początku trasy, coś koło szesnastego kilometra. Jak widzicie na zdjęciu hipsterski słoik powrócił, dlaczego? Musiałem trzymać się trendu artezanowego, w końcu chłopaki byli prymusami jeżeli chodzi o piwne hipsterstwo w Polsce. Swoje specyfiki sprzedawali wyłącznie w beczkach i dopiero ich ostatnia przeprowadzka dokonała cudu, mamy Artezana w butelkach! Jak wygląda etykieta? Według mnie bajecznie, mocne skojarzenia z wakacjami nad morzem, plaża na wybrzeżu USA z europejskim akcentem w postaci ogórka. Papier też dosyć fajny, niby metaliczny ale nie do końca. Odchodzi od butelki bardzo łatwo, z czego ja jako kolekcjoner się szczególnie cieszę. Jeżeli miałbym się czegoś czepiać to na pewno lakonicznego składu (brak info o chmielach, wiadomo tylko, że są to odmiany amerykańskie jak i australijskie) i braku daty przydatności. W słoiku piwo prezentuje się całkiem całkiem. Ma kolor jasnego bursztynu i jest lekko zmętnione. Piana ma problem ze sobą bo bardzo szybko tworzą się na niej brzydkie bąble i redukuje się do sporego kożucha w zastraszającym tempie. Ma jednak tendencje do oblepiania szkła więc to zawsze jakiś plus.
Niestety nie jestem w stanie Wam określić jakie to piwo było na początku (pierwsze warki). Według wielu ludowych baśni było tak wspaniałe, że doprowadziło do rozejmu na Bliskim Wschodzie i pomogło wybrać nowego papieża. Czy tak rzeczywiście było? Nie wiem. Mogę Was jednak zapewnić, że Pacific z butelki mógłby niejednego wojaka nawrócić na drogę pokoju i miłości. Piękny, intensywny aromat owoców tropikalnych, dość słodki w sumie. Brzoskwinki, mango i ananas delikatnie pokryte żywicą. Bardzo świeży zapach i pobudzający zarazem. W smaku od razu człowiek zwraca uwagę na goryczkę. Jest cholernie przyjemna i taka... czysta. Piękne albedo z grapefruita, intensywne ale nie wbija butem w ziemię. Bardzo dobrze pasuje do opisu z etykiety: "Jeśli zaczynasz przygodę z piwami nowofalowymi to wybór dla ciebie". Nie zalega, robi swoje i znika. Cytrusy w tropikach dają czadu praktycznie cały czas, prawie że odbicie aromatu można stwierdzić. Słodowość dobrze kontruje goryczkę dzięki czemu piwo jest cholernie dobrze wyważone i zgrane. Mniej więcej w połowie picia do głosu dochodzi żywica, jakże idealnie pasująca do miejsca w którym się zatrzymałem. Pijalne, orzeźwiające, po prostu mega dobre i wręcz uniwersalne. Powinno trafić w gusta zapalonych kraftopijców jak i młodzików, dopiero co dotkniętych przez Ducha Craftu. Dość treściwe ale niezapychające. Wysycenie średnie do wysokiego, bardzo dobrze dopasowane. Właśnie dzięki takim craftom człowiek uświadamia sobie, że na te wszystkie ŻAPA czy inne koncernowe wynalazki szkoda po prostu czasu.
Jak już wcześniej pisałem piwo otworzyłem na początku trasy, coś koło szesnastego kilometra. Jak widzicie na zdjęciu hipsterski słoik powrócił, dlaczego? Musiałem trzymać się trendu artezanowego, w końcu chłopaki byli prymusami jeżeli chodzi o piwne hipsterstwo w Polsce. Swoje specyfiki sprzedawali wyłącznie w beczkach i dopiero ich ostatnia przeprowadzka dokonała cudu, mamy Artezana w butelkach! Jak wygląda etykieta? Według mnie bajecznie, mocne skojarzenia z wakacjami nad morzem, plaża na wybrzeżu USA z europejskim akcentem w postaci ogórka. Papier też dosyć fajny, niby metaliczny ale nie do końca. Odchodzi od butelki bardzo łatwo, z czego ja jako kolekcjoner się szczególnie cieszę. Jeżeli miałbym się czegoś czepiać to na pewno lakonicznego składu (brak info o chmielach, wiadomo tylko, że są to odmiany amerykańskie jak i australijskie) i braku daty przydatności. W słoiku piwo prezentuje się całkiem całkiem. Ma kolor jasnego bursztynu i jest lekko zmętnione. Piana ma problem ze sobą bo bardzo szybko tworzą się na niej brzydkie bąble i redukuje się do sporego kożucha w zastraszającym tempie. Ma jednak tendencje do oblepiania szkła więc to zawsze jakiś plus.
Niestety nie jestem w stanie Wam określić jakie to piwo było na początku (pierwsze warki). Według wielu ludowych baśni było tak wspaniałe, że doprowadziło do rozejmu na Bliskim Wschodzie i pomogło wybrać nowego papieża. Czy tak rzeczywiście było? Nie wiem. Mogę Was jednak zapewnić, że Pacific z butelki mógłby niejednego wojaka nawrócić na drogę pokoju i miłości. Piękny, intensywny aromat owoców tropikalnych, dość słodki w sumie. Brzoskwinki, mango i ananas delikatnie pokryte żywicą. Bardzo świeży zapach i pobudzający zarazem. W smaku od razu człowiek zwraca uwagę na goryczkę. Jest cholernie przyjemna i taka... czysta. Piękne albedo z grapefruita, intensywne ale nie wbija butem w ziemię. Bardzo dobrze pasuje do opisu z etykiety: "Jeśli zaczynasz przygodę z piwami nowofalowymi to wybór dla ciebie". Nie zalega, robi swoje i znika. Cytrusy w tropikach dają czadu praktycznie cały czas, prawie że odbicie aromatu można stwierdzić. Słodowość dobrze kontruje goryczkę dzięki czemu piwo jest cholernie dobrze wyważone i zgrane. Mniej więcej w połowie picia do głosu dochodzi żywica, jakże idealnie pasująca do miejsca w którym się zatrzymałem. Pijalne, orzeźwiające, po prostu mega dobre i wręcz uniwersalne. Powinno trafić w gusta zapalonych kraftopijców jak i młodzików, dopiero co dotkniętych przez Ducha Craftu. Dość treściwe ale niezapychające. Wysycenie średnie do wysokiego, bardzo dobrze dopasowane. Właśnie dzięki takim craftom człowiek uświadamia sobie, że na te wszystkie ŻAPA czy inne koncernowe wynalazki szkoda po prostu czasu.
Ja piłem pierwszą warkę Pacifica w butelce i mogę Cię uspokoić, wcale nie była lepsza od obecnej, tzn wtedy jaki i teraz dupy mi nie urwało i nie wiem czym się tak wtedy wszyscy podniecali. I to by było na tyle.
OdpowiedzUsuń