I znowu mamy ten czas w roku gdy festiwali jak mrówków i człowiek nie wie, na który wydać swoje ciężko zarobione pieniądze. U mnie sytuacja jest zazwyczaj bardzo prosta, najbliżej i chyba najlepiej jest mi we Wrocławiu. Mam u kogo się zatrzymać a i samo miasto jest dość przyjazne kraftowcom. Dzisiaj jednak nie będzie rozmawiali o WFDP bowiem przed wypiciem hektolitrów piwa trzeba trochę kalorii spalić.
W tym roku zabrałem ze sobą rower, wkomponował się idealnie w mojego Golfa rocznik 2000 dzięki czemu jazda była, powiedzmy że komfortowa. Plan mieliśmy prosty, pojechać do Świeradowa i objechać trochę podjazdów. Jak wiecie lubię jeździć na rowerze ale jeszcze nigdy nie byłem ze swoim hardtail'em na takiej typowo górzystej trasie.Na wstępie muszę też zaznaczyć, że zdjęcia mogą się wydawać inne (gorsze), niestety nie obrabiam ich na swoim sprzęcie.
(Kliknięcie w mapkę przeniesie Was do treningu) |
Postanowiliśmy wspiąć się na szczyt przy czeskiej granicy, wpaść na chwilę do Chatki Górzystów i zjechać spowrotem do Świeradowa. Już po chwili wiedziałem, że lekko nie będzie a już w połowie pierwszego podjazdu wyplułem trzy płuca (bo jedno mam zapasowe na wszelki wypadek). Krew w ustach i te sprawy ale przynajmniej człowiek czuje, że żyje. W uszach brak słuchawek, przyroda w tle!
Widoczki niesamowite, i mam na myśli narazie tylko te przy drodze. Wszędzie fikuśne strumyki z krystalicznie czystą wodą. Szum wody tylko pomagał się skupić na pedałowaniu i coraz to mocniej piekących udach. Źle zrobiliśmy, że nie objechaliśmy szybkich 10 kilometrów na płaskim dla rozgrzewki, oj bardzo źle.
Pierwszy zjazd i jedno z największych zdziwień w moim życiu. Bardzo długa i stroma prosta po asfalcie z dość ostrymi zakrętami. Momentami czułem jak mi się cały rower wygina. Mogę ze spokojem stwierdzić, że dwa razy odegrałem kompletnego debila i byłem na granicy wkomponowania się w drzewa poniżej. Po drodze stanęliśmy na chwilę aby uzupełnić płyny Milkołakiem z Redena. Mogę Wam tylko tyle napisać, że był całkiem przyjemny. Następny przystanek to Chatka Górzystów.
Takie miejsce to zbawienie dla zmęczonych podróżujących. Chata położona jest na Hali Izerskiej (na której wieje jak cholera tak na marginesie). Wchodząc do środka człowiek od razu czuje dość sielski klimat. Klimatyczne zasady w stylu "Zmotoryzowanych nie obsługujemy" lub zniżki dla dawców krwi itp. tylko potęgują dobre humory odpoczywających. Gorąca czekolada i najlepsze naleśniki jakie jadłem w życiu dodały nam mnóstwo energii na powrót. No i był pies, który sam sobie otwierał drzwi.
Wyjście z ciepłej chaty było bardzo ciężkie i... czasochłonne. Szczególnie, że wiatr rósł w siłę z każdą minutą. Na powrót wybraliśmy inną trasę, na która przydałyby się nam rowery z pełnymi amortyzatorami. Dość stroma dróżka z wieloma kamieniami i zabójczymi korzeniami. Jeszcze nigdy tak mocno nie trzymałem palców na hamulcach. Aż czułem swąd rozgrzanych klocków hamulcowych. Dotarliśmy do bardzo przytulnego miejsca przy strumyku i właśnie tam zdegustowałem Grodziskie 4.0 od Pinty.
Jest to już czwarta wariacja panów z Pinty na temat jakże polskiego stylu, którym jest grodziskie. Jak niektórzy z Was wiedzą moim faworytem była wersja 2.0, ta późniejsza (czyli 3.0) wydawała mi się jakaś taka trochę wodnista. Etykieta jest połączeniem kolorów z obu ostatnich wersji, z przeważaniem zieleni co jakoś dziwnie dodało mi otuchy. Szkła grodziskiego niestety nie miałem jak zabrać w góry ale nawet w zwykłej szklanicy piwo prezentuje się całkiem zacnie. Jest jasnozłote, mętne ale w bardzo delikatny i przyjazny dla oka sposób. Piana też bardzo ładna, może nie należy do najwyższych (chociaż ma te dwa palce) ale jest zbita i trzyma się dzielnie.
Mimo, że mój nos nie funkcjonował w tym momencie z palcem w... nosie dało się wyczuć bardzo przyjemny, wędzony aromat. Potężny, szynkowy i zarazem delikatny dla nosa. Nie jest to agresywna wędzonka typu rauchbock, gdzie człowiek ma już dość po jednej butelce. Jest tak jak być powinno w tym stylu czyli intensywnie ale też delikatnie. "Świeżynka" jak to znajomy zauważył. W smaku jest podobnie, delikatne ale bardzo wyraźne, orzeźwiające i dodające energii na dalsze pedałowanie w górach. Mamy przepysznie delikatną wędzonkę z lekkim zbożowym posmakiem. Finisz lekko iglasty i kwaskowaty. Całość gra ze sobą jak świeżo co nasmarowany i wyregulowany rower prosto z serwisu. Nagazowanie powiedzmy, że wysokie ale bardzo pasuje. Treściwość średnia, nie zapycha, nie jest wodniste, jest po prostu idealnie orzeźwiające. Goryczka marginalna, ziołowa, wystarczająco wyczuwalna według mnie. Najlepsze podejście do stylu jeżeli liczyć polskich kraftowców według mnie. I ten lekki posmaczek igliwia pałętający się w ustach... no po prostu bomba. Bałem się, że będzie kolejna powtórka spadku jakości Pinty ale jest zupełnie na odwrót.
Ostatnio mam poczucie misji - uświadomienia wszystkim, że to, co u nas obecnie lansuje się jako Grodziskie ma G. wspólnego z oryginałem. To duże g to celowo! Jakieś wędzone pszenice etykietuje się "Grodziskie" i pieje, że niby odtworzenie tradycyjnego polskiego stylu. Jestem starszy od węgla, piłem oryginał i nie będę cicho, kiedy taka ściema podnieca cały piwny światek. PINTA chociaż szczerze pisze a'la Grodziskie. Przypominam - Grodziskie było piwem REFERMENTOWANYM W BUTELKACH z użyciem "specyficznego szczepu drożdży" (ponoć ktoś je zaczął hodować). Stąd brał się specyficzny smak, wysokie (baaardzo wysokie) wysycenie. Żadna wersja zaproponowana przez polski craft nie ma NIC WSPÓLNEGO z oryginałem
OdpowiedzUsuńWspólny jest zasyp ,ekstrakt i zawartość alkoholu.
UsuńAle nie smak, niestety
OdpowiedzUsuńOpinii o oryginalnym Grodziskim jest wiele, np mój ojciec pamięta tylko to, że było mocno nagazowane. Kupiłem na festiwalu Grodziskie z reanimowanego browaru w Grodzisku Wlkp więc zobaczymy jak to będzie.
Usuń