Jakiś czas temu miał miejsce poznański BrowarFest. Niestety, mimo chęci nie pojawiłem się na nim, coś nie pykło po prostu. Zaproszenie (w postaci szkła i piwa) na imprezę dostałem już dawno, jak jeszcze liści na drzewach nie było. Nigdy wcześniej nie piłem piw z To Øl a ich ostatnia kolaboracja z Pintą jak najbardziej przypadła mi do gustu.
Oczywiście dzisiaj opisywaną IPA piłem jeszcze przed Alfa Kwasem ale zabawne (według mnie) jest to, jak z goła inne doznania smakowe dostarczyło mi First Frontier. Z tego co udało mi się wyczytać na internetach ten duński browar jest uważany za dość elitarny. Ich piwa nie są tanie i niektórzy wrzucają ich do tego samego worka co na przykład Mikkellera.
Szkło całkiem zacne, mimo prostego designu. Grube, dość ciężkie jak na te gabaryty ale za to wydaję się mocarne. Dzisiejsza IPA wygląda w nim cholernie dobrze, mimo dość dużego zmętnienia (plecak). Mocno kontrastowy, pomarańczowy kolor z wysoką pianą, która niestety dość szybko opada. Na szczęście pozostawia spory osad na szkle a i opada w sposób nuklearny że tak się wyrażę (tworzy się pewnego rodzaju grzybek po wybuchu). Etykieta, jak chyba każda tego browaru, dość nietypowa. Mamy zdjęcia wprost z dzikiego zachodu co ma nawiązywać do amerykańskich korzeni owej IPA. Jak to sami twórcy napisali: "This is an IPA “the American way”, no sticky-sweet malt profile, just the real deal potent and aromatic hops." Heh, przekonamy się. Etykiecie daję kciuk do góry, lubię takie toporne, wręcz industrialne podejście designerskie.
Aromat jakoś nieszczególnie zachwyca. Jest słaby, słodkawy, słodowy i przyznam szczerze, że lekko mdlący. Słabe cytrusy, jakoś tak nieszczególnie wyróżniające się i guma balonowa w ilości większej niż zazwyczaj. Nic więcej, nuda jak w pierwszych odcinkach Gry o Tron (ostatni, piąty sezon). Oj byłbym nieźle wkurzony gdybym wydał na nie ponad dyszkę (bo tyle sobie wołają za mniejszą butelczynę). Smak to wręcz wojskowy obrót o 180 stopni. Zapomnijcie o jakiejkolwiek słodyczy, uciekła. Albo nawet lepiej, ktoś ją bestialsko zamordował. Sam początek nie zapowiada aż takiej masakry. Wydaje się lekki, ziołowy, przez ułamek sekundy nawet trochę wodnisty. Szybko jednak dostajemy cios z karata, do ziół dochodzi mocarna żywica i najczarniejsza z gleb danych mi smakować w piwie (chociaż do końca nie jestem pewien czy Miś z Widawy nie był mocniejszy w tym aspekcie). Aż się boję ruszać zębami co by mi przypadkiem nic nie zgrzytnęło. Bez jakichkolwiek ustępstw czy przerw do głosu dochodzi wyraźna goryczka o profilu albedo grapefruita. Finisz na szczęście lżejszy ale głównie mocno grapefruitowy. Minusem na pewno jest dziwnie drętwy alkohol, który wychodzi już po minimalnym ogrzaniu i bardzo zgrabnie przeszkadza w piciu. Nagazowanie dość wysokie ale człowiek nie zwraca uwagi na to zbytnio przy tej dawce czarnoziemu w ustach. Średnio treściwe i mocno pijalne, teraz, przy tym upale, na pewno by mi jeszcze bardziej smakowało. Specyficzne piwo, albo się je kocha albo nienawidzi. Nie jestem jednak do końca pewien, czy o to panom z duńskiego browaru chodziło... "...dealing a punch of citrus, peach and grapefruit from the deepest of our hearts directly to ya face".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz