No i stało się panie i panowie, doszliśmy do granicy absurdu. Tak jak dosyć niedawno firmy farmaceutyczne prześcigały się nawzajem ilością magnezu w magnezie tak browary zaczęły walczyć o klientów ilością użytych chmieli, oczywiście nowofalowych. Browar Birbant postanowił nas wciągnąć w zabawę magiczną liczbą dziesięć ale należy pamiętać, że to Doctor Brew pobił rekord i uwarzył piwo dorzucając ich aż 21.
Ja się pytam… po co? Nie jestem piwowarem (bo co to są te trzy warki dopiero) ale według mnie (tak na chłopski rozum) taka ilość różnorakich rodzajów chmielu nie może wnieść niczego wspaniałego do piwa. W końcu to jest przyprawa i jak z każdym „zielskiem” bywa im więcej go dasz do dania tym gorzej jest je później wyszczególnić w smaku. Chwyt marketingowy? Jak najbardziej, szczególnie w przypadku Doktorków. Birbanci zbliżyli się do granicy absurdu, czy ją przekroczyli? Sprawdźmy.
Do najnowszych etykiet Birbanta nie można się przyczepić. Są bardzo nowoczesne i zarazem miłe dla oka. Tutaj mamy prosty przekaz, dziesięć rąk i tyle samo szyszek chmielu. Trochę mi nie pasuje sylwetka kojarząca się bardziej z indyjskimi klimatami ale co tam. Jest dobrze, nawet kolor tła mocno mi przypadł do gustu. W szkle piwo jest klarowne co mnie mocno zaskoczyło, ładnie się poobijało w plecaku wraz z prowiantem na grilla. Kolorek herbaciany, może i nawet bursztynowy. Piana z początku zachwyca, jest dość wysoka i w miarę zbita. Niestety dość szybko opada pozostawiając na szczęście spory osad na szkle.
Według browaru użycie takiej ilości amerykańskich chmieli pozwoliło uzyskać „wysoce pijalne i bardzo aromatyczne piwo”. Weryfikacja aromatu nie trwała długo, trochę przesadzili pisząc „bardzo”. Powiedziałbym, że aromat jest wystarczająco intensywny ale na pewno nie powalający. Mamy typowo amerykańskie cytrusy z tropikami ale na pewno nie w ilościach ekstremalnych a nawet… nie w typowo craftowych. O wiele bardziej wyczuwalna jest żywica i tak jakby suszone kwiaty. Niestety jest też dość spora doza słodowości, jakiś chlebek głównie. Do tego dochodzi lekkie masełko, dopełniające ogólne wrażenie „meh”.
Smak niestety nie ratuje tego piwa. Pierwszy łyk okazał się mocno wodnisty więc jak jakiś alkoholik na głodzie (na jakim głodzie?!) wziąłem od razu trzy kolejne. Ooo, w końcu coś się pojawiło. Dość słabe i niewyraźne tropiki zatopione w żywicy z nijaką żywiczną goryczką (powiedzmy, że ma te 30 IBU). Gdzie ten chmiel się pytam?! Finisz znowu wodnisty ze średnio przyjemnym, łodygowym posmakiem. To jednak nie wszystko, praktycznie przez cały czas daje się we znaki dość nieprzyjemna słodowość. Jakiś taki dziwny mix ciastka polanego spalonym karmelem. Nie pomaga też treściwość, piwo dość mocno zapycha i przez w/w słodowość wydaje się mdłe po prostu. Wysycenie za to na plus, jest średnie, wręcz idealne. Co z tego jednak jak orzeźwienia czy pijalności w tym nie ma za cholerę. Coś poszło mocno nie tak i raczej nie jest to wina dużej ilości chmielu. Tak jak lubię Birbanta tak za to coś należy im się karny kutas niestety.
A potem cholesterol skacze jak szalony... |
Niestety zgadzam się z recenzją....
OdpowiedzUsuńA moja jest podobna: http://piwnyskryba.blogspot.com/2015/11/10-hops-browar-birbant-6910.html