Jak się powiedziało Beta (i tym bardziej Alfa) to trzeba powiedzieć Gamma... czy jakoś tak. Browar Pinta idzie w zaparte i wypuszcza na świat kolejnego, kwaśnego potworka. Tym razem postanowili dodać do niego soku ze świeżo wyciśniętych owoców (malin)... Hola, hola. Czy myśmy już czegoś takiego nie przerabiali wcześniej?
Ależ oczywiście, pamiętny John Cherry z AleBrowaru i jego wybuchowy, wiśniowy charakter. Janek miał też taki problem, że był lekko oszukanym kwasem. Jeżeli dobrze pamiętam AleBrowar nie użył przy nim ani jednej, maluteńkiej bakterii. Tutaj wszystko powinno być na swoim miejscu, łącznie z 1000kg świeżo wyciśniętego soku z malin. Zapewne puryści lambikowi itp już ostrzą kosy i zapalają pochodnie ale spokojnie... give Pinta a chance!
Wzorek na etykiecie jest w bardzo trippy kolorach, nie żebym kiedykolwiek ćpał LSD czy jakieś inne tałatajstwa... Tak samo jak przy Kwasie Beta nie mam zielonego pojęcia co oznacza i wprowadza dziwne zakłopotanie. Wygląd piwa za to... hipnotyzuje wręcz. Piękny, oczowalący czerwony kolor przyciąga wzrok (tak, uwielbiam wymyślać sobie nowe słówka). Osobiście przypomina mi bardziej truskawki niż maliny. Oczywiście mętne, bez farfocli. Piana, lekko zabarwiona i ładnie zbita, tworzy się dość wysoka ale opada w szybkim tempie niestety. Pozostawia po sobie dziurawy kożuszek.
Chwyciłem za otwieracz i bez emocji otworzyłem butelkę. O Jezu, o Jezusicku maleńki... coś pięknego wydobyło się ze środka. Maliny... wszędzie maliny. Owocowe szaleństwo dodatkowo wspierane lekkimi cytrusami. Broń Boże nie jest to słodki zapach, trąci kwasem na odległość. Intensywny lecz... niestety bardzo szybko zanika i pod koniec człowiek zaczyna krzyczeć przez łzy... Come back!
Przy poprzednim pintowym kwasie miałem jeden poważny problem, pusty start i finisz. W Gammie takowych nie uświadczysz. Od początku do końca mamy piękną, idealnie zrównoważoną kwaśność z bardzo lekką słodowością gdzieś z tyłu. Maliny robią fenomenalną robotę zabierając kwas na kompletnie inny poziom jednocześnie nie przejmują głównej roli. Wydają się zawsze być ten jeden krok z tyłu. Oczywiście nie są to owoce ze znanych większej publice soków z hipermarketów, przesłodzonych do granic możliwości. Tutaj nie uświadczysz cukru tylko sam kwas z delikatną, szybko atakującą i od razu znikającą goryczką. Przy finiszu maliny przybierają na sile i kojarzą mi się z sokiem super hipster ekologicznym, który kiedyś zakupiłem w Almie (bagatela 7,99zł za 200ml). Całość dość treściwa ale niezapychająca, cholernie pijalna i orzeźwiająca zarazem. Wysycenie też idealne, wysokie, pozostawia bardzo fajne musujące uczucie w ustach. Najbardziej podoba mi się jednak to, że najnowsze piwo od Pinty jest lżejsze (i co za tym idzie bardziej przystępne) od znanych większości piwnej braci lambiców (pozostając jednak bardzo wyrazistym). Piłbym codziennie od wiosny do jesieni, mam nadzieję, że chłopaki postanowią uwarzyć kolejną warkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz