Staram się ostatnio wcielić w życie niedawne postanowienie o braku piwa w plecaku podczas wypraw rowerowych. Broń Boże nie chodzi o temperowanie alkoholizmu, po prostu za każdym razem gdy wezmę butelkę i aparat wiem, że nie będzie to trasa na kręcenie rekordów a bardziej jedna z tych rekreacyjnych po prostu.
W ostatnią, gorącą do granic możliwości sobotę nie mogłem jednak odpuścić. Miałem za sobą dwa dni jazdy pod rząd, do serwisu rowerowego (PKS w jedną stronę). Nadal mam problem z supportem a rower jest jeszcze na gwarancji więc po co mam się sam męczyć? Jedynym utrapieniem jest przejechanie tych 50km do miasta, w którym go kupiłem ale bądźmy szczerzy... czy można to w ogóle nazwać problemem? Informacyjnie, zmieniłem portal na którym będę śledził swoje poczynania rowerowe. Endomondo zeszmaciło się do reszty i nadaje się tylko na facebookowe chwalenie się swoimi osiągnięciami w nordic walking. W uszach dalej darcie mordy, tym razem kobiece jak na przykład Icon for Hire - Cynics and Critics.
Odebrałem swój jednoślad w piątek, niestety będzie musiał wrócić do serwisu na dłużej. Prawdopodobnie skończy się wymianą przedniego napędu. Nie mogłem jednak nie skorzystać z okazji i zajechałem do specjalistycznego sklepu z piwem. Chciałem kupić coś orzeźwiającego bo w piwnicy tylko stout, jak bardzo chciałbym go wypić tak po prostu się tego nie da zrobić w taką duchotę... a przynajmniej nie z przyjemnością. Chwyciłem Shamana za rękę i szybko do domu. Jutro pokaże mu bagna w okolicy.
Jak łatwo było się domyśleć bagna na swój sposób wyschły przy tych upałach. Co mnie jednak zdziwiło to poziom samego jeziora, według mnie w ogóle się nie obniżył. Robactwo zdechło za to, w miejscu gdzie kiedyś nie odważyłbym się stanąć nawet na sekundę mogłem teraz spokojnie wypić piwo. Co do wody, jest wręcz fenomenalna. Ciepła ale ochładzająca idealnie zarazem. Wystarczy wjechać trochę w las i możemy się delektować ciszą przy jednej z wielu kładek rybackich. Czemu się tak chowam? Niestety sielska niegdyś okolica zrobiła się istnym kurortem i przez ostatnie lata coraz więcej paniczów z wielkich miast zjeżdża się ze swoimi grillami z Tesco za 13zł. Żeby było zabawniej i tragiczniej zarazem, przywożą ze sobą... parawany.
Piwo wypite, mogę jechać dalej. Objechałem jezioro, tym razem w przeciwnym kierunku niż zazwyczaj i wróciłem do domu. Po drodze przekonałem się parę razy jak bardzo zadufani w sobie potrafią być ludzie stawiając swoje auta w każdym zakątku lasu... chyba czas na kolejną edycje akcji Karnego Kutasa.
Etykieta trzyma kingpinowy poziom aczkolwiek nie do końca jestem pewien czy efekt końcowy miał tak wyglądać. Chodzi mi głównie o tło, które przypomina odstany na słońcu, wyblakły kolor czerwony. A może jednak chcieli w ten sposób wyróżnić spaloną słońcem świnię po prostu? Co do samego piwa mam tylko jedno zastrzeżenie, mianowicie chodzi o pianę. Rośnie dość spora ale za cholerę nie chce się utrzymać. Może też nie lubi tej duchoty? Pozostawia po sobie cienki kożuch i drobne plamy na ściankach. Kolor trunku za to bardzo ładny, ciemny bursztyn bardzo ładnie mieni się pod słońce. Jest tylko delikatnie zmętnione, nawet po przeżyciach związanych z plecakiem.
Piwo otworzyłem na jakimś 12 kilometrze co nie wydaje się zbyt męczące lecz specjalnie nie piłem nic z bidonu po drodze. Chciałem sprawdzić jak sam złoty (w tym przypadku czerwony) trunek zadziała na zmęczenie rowerowe, szczególnie w tym upale. Mimo pragnienia zmusiłem się do wywąchania czegokolwiek co się akurat trudne nie okazało. Aromat był wyraźny i co najważniejsze, przyjemny. Z początku wydaje się chmielowy, lekko słodkawy za sprawą owoców tropikalnych ale szybko temperuje go dość specyficzny zapaszek. Na moje oko mix słodu żytniego i żywicy. Jakby tego było mało dochodzi też delikatna żurawina.
Przez to wszystko jeszcze bardziej zachciało mi się pić co jak najszybciej uczyniłem. Piwo okazało się tak specyficzne, że zacząłem się zastanawiać nad tym czy moje kubki smakowe nie robią sobie ze mnie jaj. Zacznijmy od początku, w smaku straciło dość sporo słodyczy (porównując do aromatu). Bazą jest tutaj słód żytni ze specyficznym posmakiem palonego jęczmienia (co wcale nie musi oznaczać, że piwo jest palone). Początek to mieszanka chmieli (w tym lekkich tropików) i istna bomba w postaci żurawiny i/lub czarnej porzeczki, kwiatu róży (który często dodawało się do herbaty za młodego) i ogólnego posmaku herbacianego. Całość wytrawna a nawet lekko kwaśna, jak mocna herbata bez cukru. Jeżeli się nie mylę to właśnie taki efekt daje hibiskus. Goryczka wchodzi ostrożnie i jest na średnim poziomie, wyższa mogłaby tylko niepotrzebnie podbić wytrawność. Jej profil? Stawiam na żywicę. Finisz znowu herbaciany, z dodatkiem róży i wydaje się też lekko… palony. Mimo niskiego ekstraktu (10,5) wydaje się dość treściwe, zapewne przez żyto. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze bo pije się szybko i przyjemnie. Orzeźwia i dodaje sił, śmiem nawet rzec, że jest niewiarygodnie pijalne jak na takie doznania smakowe. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to wysycenie, mogłoby być odrobinę wyższe. Szczerze? Idealna alternatywa dla tych wszystkich amerykańskich summer ale.
Odebrałem swój jednoślad w piątek, niestety będzie musiał wrócić do serwisu na dłużej. Prawdopodobnie skończy się wymianą przedniego napędu. Nie mogłem jednak nie skorzystać z okazji i zajechałem do specjalistycznego sklepu z piwem. Chciałem kupić coś orzeźwiającego bo w piwnicy tylko stout, jak bardzo chciałbym go wypić tak po prostu się tego nie da zrobić w taką duchotę... a przynajmniej nie z przyjemnością. Chwyciłem Shamana za rękę i szybko do domu. Jutro pokaże mu bagna w okolicy.
Jak łatwo było się domyśleć bagna na swój sposób wyschły przy tych upałach. Co mnie jednak zdziwiło to poziom samego jeziora, według mnie w ogóle się nie obniżył. Robactwo zdechło za to, w miejscu gdzie kiedyś nie odważyłbym się stanąć nawet na sekundę mogłem teraz spokojnie wypić piwo. Co do wody, jest wręcz fenomenalna. Ciepła ale ochładzająca idealnie zarazem. Wystarczy wjechać trochę w las i możemy się delektować ciszą przy jednej z wielu kładek rybackich. Czemu się tak chowam? Niestety sielska niegdyś okolica zrobiła się istnym kurortem i przez ostatnie lata coraz więcej paniczów z wielkich miast zjeżdża się ze swoimi grillami z Tesco za 13zł. Żeby było zabawniej i tragiczniej zarazem, przywożą ze sobą... parawany.
Piwo wypite, mogę jechać dalej. Objechałem jezioro, tym razem w przeciwnym kierunku niż zazwyczaj i wróciłem do domu. Po drodze przekonałem się parę razy jak bardzo zadufani w sobie potrafią być ludzie stawiając swoje auta w każdym zakątku lasu... chyba czas na kolejną edycje akcji Karnego Kutasa.
Etykieta trzyma kingpinowy poziom aczkolwiek nie do końca jestem pewien czy efekt końcowy miał tak wyglądać. Chodzi mi głównie o tło, które przypomina odstany na słońcu, wyblakły kolor czerwony. A może jednak chcieli w ten sposób wyróżnić spaloną słońcem świnię po prostu? Co do samego piwa mam tylko jedno zastrzeżenie, mianowicie chodzi o pianę. Rośnie dość spora ale za cholerę nie chce się utrzymać. Może też nie lubi tej duchoty? Pozostawia po sobie cienki kożuch i drobne plamy na ściankach. Kolor trunku za to bardzo ładny, ciemny bursztyn bardzo ładnie mieni się pod słońce. Jest tylko delikatnie zmętnione, nawet po przeżyciach związanych z plecakiem.
Piwo otworzyłem na jakimś 12 kilometrze co nie wydaje się zbyt męczące lecz specjalnie nie piłem nic z bidonu po drodze. Chciałem sprawdzić jak sam złoty (w tym przypadku czerwony) trunek zadziała na zmęczenie rowerowe, szczególnie w tym upale. Mimo pragnienia zmusiłem się do wywąchania czegokolwiek co się akurat trudne nie okazało. Aromat był wyraźny i co najważniejsze, przyjemny. Z początku wydaje się chmielowy, lekko słodkawy za sprawą owoców tropikalnych ale szybko temperuje go dość specyficzny zapaszek. Na moje oko mix słodu żytniego i żywicy. Jakby tego było mało dochodzi też delikatna żurawina.
Przez to wszystko jeszcze bardziej zachciało mi się pić co jak najszybciej uczyniłem. Piwo okazało się tak specyficzne, że zacząłem się zastanawiać nad tym czy moje kubki smakowe nie robią sobie ze mnie jaj. Zacznijmy od początku, w smaku straciło dość sporo słodyczy (porównując do aromatu). Bazą jest tutaj słód żytni ze specyficznym posmakiem palonego jęczmienia (co wcale nie musi oznaczać, że piwo jest palone). Początek to mieszanka chmieli (w tym lekkich tropików) i istna bomba w postaci żurawiny i/lub czarnej porzeczki, kwiatu róży (który często dodawało się do herbaty za młodego) i ogólnego posmaku herbacianego. Całość wytrawna a nawet lekko kwaśna, jak mocna herbata bez cukru. Jeżeli się nie mylę to właśnie taki efekt daje hibiskus. Goryczka wchodzi ostrożnie i jest na średnim poziomie, wyższa mogłaby tylko niepotrzebnie podbić wytrawność. Jej profil? Stawiam na żywicę. Finisz znowu herbaciany, z dodatkiem róży i wydaje się też lekko… palony. Mimo niskiego ekstraktu (10,5) wydaje się dość treściwe, zapewne przez żyto. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze bo pije się szybko i przyjemnie. Orzeźwia i dodaje sił, śmiem nawet rzec, że jest niewiarygodnie pijalne jak na takie doznania smakowe. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to wysycenie, mogłoby być odrobinę wyższe. Szczerze? Idealna alternatywa dla tych wszystkich amerykańskich summer ale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz