Już na samym początku Albercik trochę mi podpadł. To od niego zaczęła się moja droga przez mękę (czytaj choroba), która ciągnie się po dziś dzień... z małą przerwą na wyrwanie zęba. Dodajmy do tego chodzenie do pracy (bo przecież prawdziwy korpo ludek nie pójdzie do lekarza po L4) i mamy niekończącą się opowieść o bólu gardła i lejącej się wody z nosa.
Wracając do piwa, browar Wąsosz powinien częściej pojawiać się na blogu z wiadomych, wąsatych przyczyn. Niestety ciężko go dostać w moich okolicach (prawie tak jak dobre przystrzyżenie brody). Ku mojemu zdziwieniu Albercik pojawił się jednak w pobliskim InterMarche wraz ze swoim kolegą Stevem, całkiem dobrym american lagerem muszę nadmienić.
Musicie mi wybaczyć wybór szkła, nie piłem u siebie a u kumpla, który nawet dobrą whisky pije z Colą. To była jego jedyna szklanka do piwa. Projekt etykiet piw z wąsem przypadł mi do gustu, jest prosty i wystarczająco unikalny aby się wyróżniać, każdy styl ma inny typ zarostu podnosowego. Średnio podoba mi się użycie odblaskowego materiału ale jakoś to przeboleje. Kolor piwa to trochę wyblakła pomarańcza o lekkim zmętnieniu. Piana praktycznie żadna, ciężko się tworzy (nawet mocno wymuszona) i znika w zastraszającym tempie. Pozostawia coś w rodzaju błony połączonej z cholernie niską koronką. Coś mnie to weizena nie przypomina przez tą pianę...
Aromat, jak na wąsatego przedstawiciela przystało, okazał się być bujny i wyraźny. Mega mocna cytrusowość atakuje za każdym razem aż po ostatni łyk. Soczysta cytryna wspomagana delikatnie przez słodką mandarynkę to według mnie o wiele lepszy zapach niż jakiekolwiek tropiki. Gdzieś w oddali znalazło się nawet lekkie, zbożowe dopełnienie. Ktoś może się czepiać, że za dużo tych chmieli a za mało pszenicy (o goździku nawet nie wspomnę) i musiałbym się z nim zgodzić, ale... Albercik tak cholernie dobrze pachnie, że nie mam serca mu tego wypomnieć po prostu.
Po pierwszym łyku wiedziałem, że zaprzyjaźnię się z tym panem na dłużej. Wyobraźcie sobie piwo pszeniczne, jakiekolwiek. Ważne, żeby było dobre, średnio treściwe i mocno orzeźwiające. Już Wam ślinka cieknie? Dodajcie do tego cytrynowe uderzenie dobroci i wyjdzie wam Albert. Podstawą jest pszenica wraz z dobrze dobranymi proporcjami goździka i banana. Z początku wydaje się dość słodkie ale nie przejmujcie się. Z pomocą przychodzi cytrusowość, która wszystko wyrównuje i pomnaża odczucie orzeźwienia. Goryczka niska, wyczuwalna, na swoim miejscu można rzec. Jej żywiczny profil idealnie pasuje do całości. Finisz to już praktycznie sama cytryna z bardzo delikatnym żywicznym zacięciem. Jest intensywny i krótki co tylko pobudza w człowieku chęć sięgnięcia po kolejny łyk. Mocno wysycone, orzeźwiające i cholernie pijalne piwo, lekko kwaskowate w dodatku. Puryści mogą się przyczepić, że za dużo tych szyszek ale ja już się przyzwyczaiłem do tego, że polski craft nie potrafi się powstrzymać gdy na butelce znajduje się słowo "american". Szkoda, że okres na ten i podobne mu style powoli się kończy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz