Zastanawiałem się ostatnio jak to jest, że jeszcze nigdy nie opisałem żadnego piwa z browaru Reden (Hopernika nie liczę). Na chyba każdym festiwalu (na którym byłem oczywiście) widziałem ich namiot ale ani razu nie skosztowałem ich wyrobów. Już nie pamiętam czy przez zbyt długie kolejki czy przez zwykły niefart. Oczywiście był Milkołak, którego wypiłem podczas pobytu w Świeradowie. Nie było jednak wtedy czasu na notatki.
Będąc niedawno w większym mieście postanowiłem zajść do specjalistycznego sklepu i ku mojemu zdziwieniu MILCoffeel był jednym z nielicznych piw, które pasowały do jesiennej aury. Bez wahania wybrałem właśnie redenowego stouta i dorzuciłem jeszcze do plecaka kiełbaskę z curry z browaru Birbant, która niedługo na pewno trafi na bloga. Swoją drogą, patrząc na style piwne, które aktualnie zalegają na półkach sklepowych mam dziwne wrażenie, że jesień zaskoczyła naszych kochanych rzemieślników.
Prawie wszystkie etykiety piw Redena trzymają się jednego szablonu. Nie wprowadzą artystycznego hipstera w ekstazę ale mi się osobiście podobają. Fajny, komiksowo-podarty styl i odpowiednie do rodzaju piwa obrazki. Kapsel też w pytkę, bardzo przypadła mi do gustu okrągła ramka, nakreślona jakby długopisem. Samo piwo wydawało mi się czarne z początku. Dopiero pod światło wyszedł ciemnobrunatny kolor, jest też dość mocno zmętnione. Beżowa piana, z początku wysoka, szybko zaczęła opadać pozostawiając po sobie jedynie marny kożuch. Trochę szkoda, była dość zbita i fajnie się prezentowała.
MILCoffeel to młodszy brat Milkołaka, czyli mlecznego stoutu z tego samego browaru. Według mnie taka "baza" to recepta na sukces, przecież jego poprzednik był wyśmienity. Aromat, już po pierwszym niuchu, dał mi nadzieję, że nie inaczej może być w tym przypadku. Może i nie jest super intensywny, ale nadrabia przyjemną kawą zbożową z delikatnymi akcentami mlecznymi. Wydaje się dość słodkawe i delikatne zarazem. Po pewnym czasie dochodzi też kakao z ciemnymi słodami.
Po wypiciu pierwszego łyku poczułem się jakbym dostał Zonka w worku. Za cholerę nie powiedziałbym, że to piwo ma 15% ekstraktu. Może jakieś 11%... nie oznacza to jednak, że było wodniste, było po prostu lekkie. Wysycenie średnie do niskiego trochę ratowało sytuację (po cichu miałem nadzieję na bardziej sycący trunek). Co do smaczków można powiedzieć, że MILCoffeel ma dwa etapy. Na początku wszystkiego jest po trochu. Trochę kawy, trochę ciemnych słodów, trochę mlecznej, dość słodkiej czekolady, trochę paloności i odrobina kwasku na finiszu połączonego z kawą. Z każdym łykiem jednak całość zaczyna nabierać mocy. Na pierwsze miejsce wychodzi kawa, lekko kwaskowata, którą próbuje zwalczyć słodycz mleczna od laktozy. Nie udaje jej się to, ale walczy dzielnie, to trzeba jej przyznać. Reszta smaczków pozostaje na dotychczasowym, dość niskim poziomie i bardzo fajnie dopełnia całość. Goryczka niska, pojawia się szybko i znika w tym samym tempie. Jakoś nieszczególnie chce mi się nią głowę zawracać bo też nie o nią w tym piwie chodzi. Trochę szkoda, że ta kawowa moc nie dawała o sobie znać od początku. Temperatury nie ma co brać pod uwagę bo nie schładzałem tego stoutu i przez cały czas miał stałą, dość wysoka temperaturę. Zaliczę go jednak do udanych i dość mocno pijalnych piw. Jeszcze długo po opróżnieniu szkła miałem w ustach posmak kawy zbożowej co nie było dla mnie minusem (jak wielu z Was wie uwielbiam kawę).
leciutki i pyszny, dla mnie bardzo pozytywnie
OdpowiedzUsuń