Co trzeba zrobić aby wyciągnąć mnie na imprezę piwną? Ano trzeba być jednym z najlepszych browarów rzemieślniczych w Polsce i dodatkowo mieć jeszcze urodziny... i to niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Skromna ze mnie persona wiem. Wszystkie powyższe wymagania spełnił świński browar czyli nasz ukochany Kingpin.
Chłopaki zrobili sobie imprezę dwudniową. W piątek bawili się w Warszawie a w sobotę w Poznaniu. Wielu z Was może zdziwić fakt wybrania Poznania nad Wrocławiem ale już śpieszę z wytłumaczeniem. Podobno kiedyś, za siedmioma górami i siedmioma polami kartofli ktoś komuś polecił Corneliusa grapefruitowego jako odskocznie od złych koncernowych piw. Było to podobno w pubie Piwna Stopa i baby wiejskie uznają to za swoisty początek browaru Kingpin. Czy to prawda? Któż to wie.
Sam lokal na pewno wyróżnia się spośród większości craftowych miejsc w jakich byłem. Jest po prostu taki... stary. Pełno w nim rzeczy, których za cholerę bym w domu nie wywiesił na ścianach ale w pubie wydają się być na swoim miejscu. Całość wygląda dość... domowo, jak u babci na wsi. Są stare, drewniane stoły, jest kanapa, działające pianino i kominek. Oprócz 12 kranów do dyspozycji klientów są też pełne po brzegi lodówki z butelkami.
Przybiliśmy na miejsce coś przed 19:00 więc trzeba było sobie jakoś umilić czas, premierowe piwo miało się polać dopiero o 20:00 a o suchym pysku człowiek siedzieć przecież nie będzie. Chwyciłem więc Uśmiech Anieli z browaru Podgórz. Bardzo fajny stout, z tym że bliżej mu do jego amerykańskiego odpowiednika przez mocno wyczuwalne chmiele.
W kolejce po Turbo Geezera leżakowanego w beczkach po burbonie ustawiłem się już dwadzieścia minut wcześniej. Dzięki temu mogłem dość szybko współczuć ludziom stojącym na dworze z nadzieją, że dla nich też wystarczy. Panowie z Kingpina powiedzieli parę słów od siebie, wręczyli właścicielowi pubu pamiątkowe plakaty i oficjalnie odkręcili kurek.
Piwo znikło w zastraszającym tempie. Nie dawało to zbyt dużej nadziei tym, którzy bardziej nastawili się na drugiego leżaka z malinami. Ten miał się lać z kranów o 21:30. Jak zapewne się domyśleliście po moich sobotnich wpisach na facebooku udało mi się wypić oba mimo stania prawie, że przy drzwiach podczas drugiej wędrówki ludów. Opiszę je na końcu tego tekstu. Teraz skupmy się na gwieździe wieczoru czyli... świni. O 22:00, gdy większość ludzi byla lekko zziębnięta, na scenę wjechały dwa przepiękne prosiaczki. Taki mały prezent dla ludu co by im się cieplej zrobiło. Weganie, strzeżcie się!
Śliczne nieprawdaż? Nie skosztowałem jednak, nie chciałem sobie psuć smaku malinowego Geezera, którego własnie sączyłem najwolniej jak się da. Poszedłem do środka gdzie zamieniłem parę słów z solenizantami. Michał miał już rozpuszczone włosy co chyba oznaczało, że impreza zaczęła się rozkręcać. Dowiedziałem się od nich paru ciekawych rzeczy. Otóż mają jeszcze jedną beczkę Turbo Geezera w wersji malinowej zarezerwowaną na jakąś szczególną okazję, będziecie mieli szanse na niego zapolować. Tegoroczne Muerto będzie miało zmienioną formę, zamiast owocu rokitnika chłopaki użyli świeżo wyciśniętego soku co powinno według nich podbić jego moc. Przez przypadek wymskło im się coś jeszcze... jednak nie mogę podzielić się z Wami tą informacją, zabiliby mnie chyba. Napiszę tylko tyle, że warto poczekać i śledzić ich poczynania.
Na zakończenie chwyciłem jeszcze ostatnią nowość z AleBrowaru czyli Last Cut. Może i miałem trochę zmysły poszarpane wcześniejszymi mocarzami, ale jedno na pewno mogę powiedzieć, piwo było cholernie smaczne. Aromat wyraźny, słodki, mango i liczi głównie. W smaku jeszcze więcej owoców, dobrze podbite słodowością i wyraźną, żywiczną goryczką. Mocno hopheadowe, ale też nadające się na coraz to zimniejsze wieczory. Oddałem w końcu szkło i udałem się do wyjścia, samochód już na mnie czekał. Jezus w Rio de Świebodzineiro wzywał mnie do siebie. Żałuję, chętnie zostałbym do końca imprezy.
Gwiazdą wieczoru była jednak druga beczka, z malinami. Nikt oprócz Ducha Craftu nie wiedział jak to może smakować i czy w ogóle będzie ten specyficzny wymysł piwowara dało się wypić. Aromat jakoś nieszczególnie się wyróżniał, wydawało mi się, że burbon był trochę bardziej stonowany. Różnica, i to diametralna, pojawiła się dopiero w smaku. Owszem kompozycja z początku wydawała się podobna do pierwszej wersji ale im mocniej piwo się ogrzewało tym bardziej do głosu dochodziły maliny. Takich cudów to ja żem dawno nie widział. Kwaśność malin wyrównała granice niwelując panowanie beczkowego burbonu. Nie na darmo się mówi, że dobrym kwasem można sobie zresetować kubki smakowe podczas wielogodzinnych degustacji. Co prawda jest to trochę oszukane uczucie sour ale ale nie o to teraz chodzi. Zacznijmy od początku jednak.
Siedzisz sobie leniwie na ganku w swojej wymarzonej willi we Włoszech i popijasz wybitną espresso z pianką. Ku twojemu zdziwieniu wyczuwasz nagle delikatną wanilię podbitą laktozą i przenosisz się z impetem do Kentucky w USA. Ganek jakiś inny Ci się wydaje tak samo jak to co czujesz w ustach. Kawę zastąpił burbon, leżakowany w opalanej beczce co najmniej 4 lata. Przecież dobrze pamiętasz jak go przelewałeś tamtej jesieni, prawda? Przyjemnie rozgrzewa, aż Ci się same oczy zamykają. Wydaję się być lekko słodkawy i gdy już prawie zasypiasz atakuje cię kwaśność malin. Zastępują one w pewnym sensie goryczkę a Ty budzisz się na własnej działce zaraz obok krzaków tego pysznego owocu. Maliny pozostają na finiszu wraz z bardzo delikatną kawą. W życiu bym nie powiedział, że będą one tak dobrze pasować do espresso a co dopiero do kukurydzianego bimbru. Całość tak intensywna, że czuję się jak świnia z etykiety Lunatica. Mesmerajzing panowie!
Co do samego wyglądu obu piw... piany nie miały w ogóle, co duża ilość gości raczyła słownie zauważyć. Wytłumaczeniem na pewno może być ilość alkoholu i sam proces leżakowania w beczkach. Kolor jak ciemne wino czerwone, trunek niby wydawał się czarny ale pod światło pojawiały się rubinowe refleksy. Raczej klarowne, przynajmniej ja zmętnienia nie zauważyłem.
Nie spodziewałem się, że wersja z malinami wyjdzie tak zajebiście. Byłem skłonny ukraść przypadkowemu gościowi lokalu butelkę po wodzie aby nalać sobie do niej tego specyfiku i potem w domu przelać do butelki w celu wiecznego leżakowania ale po beczce pozostały już tylko wspomnienia. Nikt mi jednak nie zabierze tego, że byłem jednym ze szczęśliwców, którzy spróbowali malinowej, rudej świni na sterydach. Wszystkiego najlepszego panowie, widzimy się za rok!
PS: musicie mi wybaczyć jakość niektórych zdjęć. W lokalu było dość ciemno... Chyba już czas pomyśleć o lampie zewnętrznej na stopce.
Chłopaki zrobili sobie imprezę dwudniową. W piątek bawili się w Warszawie a w sobotę w Poznaniu. Wielu z Was może zdziwić fakt wybrania Poznania nad Wrocławiem ale już śpieszę z wytłumaczeniem. Podobno kiedyś, za siedmioma górami i siedmioma polami kartofli ktoś komuś polecił Corneliusa grapefruitowego jako odskocznie od złych koncernowych piw. Było to podobno w pubie Piwna Stopa i baby wiejskie uznają to za swoisty początek browaru Kingpin. Czy to prawda? Któż to wie.
Sam lokal na pewno wyróżnia się spośród większości craftowych miejsc w jakich byłem. Jest po prostu taki... stary. Pełno w nim rzeczy, których za cholerę bym w domu nie wywiesił na ścianach ale w pubie wydają się być na swoim miejscu. Całość wygląda dość... domowo, jak u babci na wsi. Są stare, drewniane stoły, jest kanapa, działające pianino i kominek. Oprócz 12 kranów do dyspozycji klientów są też pełne po brzegi lodówki z butelkami.
Przybiliśmy na miejsce coś przed 19:00 więc trzeba było sobie jakoś umilić czas, premierowe piwo miało się polać dopiero o 20:00 a o suchym pysku człowiek siedzieć przecież nie będzie. Chwyciłem więc Uśmiech Anieli z browaru Podgórz. Bardzo fajny stout, z tym że bliżej mu do jego amerykańskiego odpowiednika przez mocno wyczuwalne chmiele.
Chwilowe problemy techniczne, zaraz wrócimy z programem. |
Piwo znikło w zastraszającym tempie. Nie dawało to zbyt dużej nadziei tym, którzy bardziej nastawili się na drugiego leżaka z malinami. Ten miał się lać z kranów o 21:30. Jak zapewne się domyśleliście po moich sobotnich wpisach na facebooku udało mi się wypić oba mimo stania prawie, że przy drzwiach podczas drugiej wędrówki ludów. Opiszę je na końcu tego tekstu. Teraz skupmy się na gwieździe wieczoru czyli... świni. O 22:00, gdy większość ludzi byla lekko zziębnięta, na scenę wjechały dwa przepiękne prosiaczki. Taki mały prezent dla ludu co by im się cieplej zrobiło. Weganie, strzeżcie się!
Śliczne nieprawdaż? Nie skosztowałem jednak, nie chciałem sobie psuć smaku malinowego Geezera, którego własnie sączyłem najwolniej jak się da. Poszedłem do środka gdzie zamieniłem parę słów z solenizantami. Michał miał już rozpuszczone włosy co chyba oznaczało, że impreza zaczęła się rozkręcać. Dowiedziałem się od nich paru ciekawych rzeczy. Otóż mają jeszcze jedną beczkę Turbo Geezera w wersji malinowej zarezerwowaną na jakąś szczególną okazję, będziecie mieli szanse na niego zapolować. Tegoroczne Muerto będzie miało zmienioną formę, zamiast owocu rokitnika chłopaki użyli świeżo wyciśniętego soku co powinno według nich podbić jego moc. Przez przypadek wymskło im się coś jeszcze... jednak nie mogę podzielić się z Wami tą informacją, zabiliby mnie chyba. Napiszę tylko tyle, że warto poczekać i śledzić ich poczynania.
Na zakończenie chwyciłem jeszcze ostatnią nowość z AleBrowaru czyli Last Cut. Może i miałem trochę zmysły poszarpane wcześniejszymi mocarzami, ale jedno na pewno mogę powiedzieć, piwo było cholernie smaczne. Aromat wyraźny, słodki, mango i liczi głównie. W smaku jeszcze więcej owoców, dobrze podbite słodowością i wyraźną, żywiczną goryczką. Mocno hopheadowe, ale też nadające się na coraz to zimniejsze wieczory. Oddałem w końcu szkło i udałem się do wyjścia, samochód już na mnie czekał. Jezus w Rio de Świebodzineiro wzywał mnie do siebie. Żałuję, chętnie zostałbym do końca imprezy.
Turbo Geezer Bourbon Barrel-Aged
Jestem jedną z nielicznych osób, które nie piły oryginalnych Geezerów dlatego nie mam ich jak porównać do wersji beczkowych ale pozwólcie, że Wam wytłumaczę o co w tym wszystkim chodzi. Oryginalna, szkocka świnia była stoutem, do którego panowie dodali espresso, wanilie i odrobinę laktozy. Dodatkowo całość była leżakowana z płatkami dębowymi whisky. Teraz weźcie to już nieźle hipsterskie piwo i wrzućcie je na 3-4 miesiące do beczek po burbonie. O to właśnie walczył lud piwny tego wieczoru. Na zdjęciu powyżej widzicie prowizoryczny system ocieplania piwa, picie go w podanej temperaturze byłoby zbrodnią.
Aromat nie był super intensywny, dopiero po mocnym ogrzaniu nie trzeba było się wysilać żeby cokolwiek wyczuć. Inna sprawa, że zapachy wydobywające się ze szkła były przepiękne. Na pierwszym planie drogie, hipsterskie wręcz espresso z wanilią i odrobiną torfu. Najlepszy jest jednak zapach alkoholowy, cholernie przyjemny i na wstępie już ogrzewający burbon. Jedyny problem jaki z nim miałem to to, że czasami trochę za bardzo dominował nad resztą. W smaku całość o wiele bardziej wyraźna i stanowcza. Wysycenie średnie a treściwość powiedzmy, że podchodząca pod wysoką. Tu już na wstępie burbon przejmuje władzę i nie odpuszcza do końca. Jest drapieżny, wyraźny i co najdziwniejsze... przyciąga swoją stanowczością. Parę kroków za nim ciągnie się kawusia, która szybkim kopniakiem pod żebro resetuje kubki smakowe po czym ustępuje miejsca zadziwiająco winnemu finiszowi. Cały czas gdzieś z tyłu dopełniają tło wanilia z bardzo delikatną laktozą, aż dziw że przy tym wszystkim nadal da się je wyczuć. Mimo gabarytów cholernie szybko się pije.
Aromat nie był super intensywny, dopiero po mocnym ogrzaniu nie trzeba było się wysilać żeby cokolwiek wyczuć. Inna sprawa, że zapachy wydobywające się ze szkła były przepiękne. Na pierwszym planie drogie, hipsterskie wręcz espresso z wanilią i odrobiną torfu. Najlepszy jest jednak zapach alkoholowy, cholernie przyjemny i na wstępie już ogrzewający burbon. Jedyny problem jaki z nim miałem to to, że czasami trochę za bardzo dominował nad resztą. W smaku całość o wiele bardziej wyraźna i stanowcza. Wysycenie średnie a treściwość powiedzmy, że podchodząca pod wysoką. Tu już na wstępie burbon przejmuje władzę i nie odpuszcza do końca. Jest drapieżny, wyraźny i co najdziwniejsze... przyciąga swoją stanowczością. Parę kroków za nim ciągnie się kawusia, która szybkim kopniakiem pod żebro resetuje kubki smakowe po czym ustępuje miejsca zadziwiająco winnemu finiszowi. Cały czas gdzieś z tyłu dopełniają tło wanilia z bardzo delikatną laktozą, aż dziw że przy tym wszystkim nadal da się je wyczuć. Mimo gabarytów cholernie szybko się pije.
Turbo Geezer Raspberry Bourbon Barrel-Aged
Gwiazdą wieczoru była jednak druga beczka, z malinami. Nikt oprócz Ducha Craftu nie wiedział jak to może smakować i czy w ogóle będzie ten specyficzny wymysł piwowara dało się wypić. Aromat jakoś nieszczególnie się wyróżniał, wydawało mi się, że burbon był trochę bardziej stonowany. Różnica, i to diametralna, pojawiła się dopiero w smaku. Owszem kompozycja z początku wydawała się podobna do pierwszej wersji ale im mocniej piwo się ogrzewało tym bardziej do głosu dochodziły maliny. Takich cudów to ja żem dawno nie widział. Kwaśność malin wyrównała granice niwelując panowanie beczkowego burbonu. Nie na darmo się mówi, że dobrym kwasem można sobie zresetować kubki smakowe podczas wielogodzinnych degustacji. Co prawda jest to trochę oszukane uczucie sour ale ale nie o to teraz chodzi. Zacznijmy od początku jednak.
Siedzisz sobie leniwie na ganku w swojej wymarzonej willi we Włoszech i popijasz wybitną espresso z pianką. Ku twojemu zdziwieniu wyczuwasz nagle delikatną wanilię podbitą laktozą i przenosisz się z impetem do Kentucky w USA. Ganek jakiś inny Ci się wydaje tak samo jak to co czujesz w ustach. Kawę zastąpił burbon, leżakowany w opalanej beczce co najmniej 4 lata. Przecież dobrze pamiętasz jak go przelewałeś tamtej jesieni, prawda? Przyjemnie rozgrzewa, aż Ci się same oczy zamykają. Wydaję się być lekko słodkawy i gdy już prawie zasypiasz atakuje cię kwaśność malin. Zastępują one w pewnym sensie goryczkę a Ty budzisz się na własnej działce zaraz obok krzaków tego pysznego owocu. Maliny pozostają na finiszu wraz z bardzo delikatną kawą. W życiu bym nie powiedział, że będą one tak dobrze pasować do espresso a co dopiero do kukurydzianego bimbru. Całość tak intensywna, że czuję się jak świnia z etykiety Lunatica. Mesmerajzing panowie!
Co do samego wyglądu obu piw... piany nie miały w ogóle, co duża ilość gości raczyła słownie zauważyć. Wytłumaczeniem na pewno może być ilość alkoholu i sam proces leżakowania w beczkach. Kolor jak ciemne wino czerwone, trunek niby wydawał się czarny ale pod światło pojawiały się rubinowe refleksy. Raczej klarowne, przynajmniej ja zmętnienia nie zauważyłem.
Reklama dźwignią handlu, czy coś takiego. |
PS: musicie mi wybaczyć jakość niektórych zdjęć. W lokalu było dość ciemno... Chyba już czas pomyśleć o lampie zewnętrznej na stopce.
Muerto też trafi do beczek ! :)
OdpowiedzUsuń