Kurdesz... ciężko jest się przestawić na okres jesienno-zimowy. Szczególnie gdy pracujesz do 16:00 jak przystało na prawdziwego korpoludka. Przez to wszystko nie zauważyłem, że moja piwnica wypełniona jest tylko leżakowanymi porterami... zero nowych lub przynajmniej świeżych piw. Szybko skoczyłem do marketu z nadzieją, że coś dowieźli i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem całkiem nowe piwo z browaru Raduga.
American saison? W sumie wolałbym opcję bez amerykańskiej demokracji ale co zrobisz, na bezrybiu i rak ryba jak to mówią. Tak na marginesie, wiecie jak w sklepie wyróżnia się piwny hipster / beerfreak od zwykłego piwosza? Spędza parę minut przed półką aby znaleźć butelkę z idealną etykietą, dobrze naklejoną i bez zagięć. Co następne mnie czeka? Weganizm?!
Jest! Powrót panienki na etykiecie bardziej mnie ucieszył niż sam fakt znalezienia tego piwa w sklepie. Kurde nie znam osobiście projektanta Radugi ale uściskałbym go jak ziomala za ich wygląd. Uwielbiam w nich wszystko, od kolorów po kreskę, kończąc na szeroko pojętej myśli artystycznej. Samo piwo ma ładny, pomarańczowy kolor z lekką opalizacją. Piana z początku wydawał się ładna. Szybko jednak zaczęła obrastać w dość spore bąble i w końcu pozostał po niej jedynie maluteńki okrąg i sporadyczny lacing na ściankach.
Już na wstępie wiem, że Underwater przypadnie mi do gustu. W aromacie króluje strona saisonowa a chmiele są po prostu dobrze zastopowanym dodatkiem. Cieszy mnie to, że coraz to więcej browarów przestaje sypać tej cholernej amerykanizacji ile wlezie. Co nam takiego wspaniałego serwuje Raduga dziś? Na początek soczysta pomarańcza i przyprawy, głównie pieprz. Jest jeszcze intrygująca mieszanka bliżej nieokreślonych ziół, które pałętają się gdzieś z tyłu. Dopiero po paru niuchach dochodzimy do chmielowej cytrusowości o dość specyficznym zapaszku limonki. Mnie to pasuje, nawet bardzo.
W smaku wszystko wydaje się wyrównane z początku. Granica pomiędzy pomarańczą i limonką zatarła się tworząc ogólne, lekko kwaskowate odczucie cytrusowości. Bez pardonu wchodzi jednak pieprz i zatrzymuje się dosłownie na linii mety, jakby nie wiedział czy ma wprowadzić przyprawową dominację czy nie. Całość na lekkiej podbudowie słodowej. Goryczka też ma swoje pięć minut, może i jest krótka ale za to bardzo stanowcza. Jej grapefruitowy profil pasuje do tego piwa jak ulał, aż mnie to zdziwiło muszę przyznać. Finisz bardzo wytrawny, taka ziemistość wymieszana z przyprawami. Treściwość wysoka, ale pije się bardzo przyjemnie, zapchania jako takiego nie uświadczyłem. Mocno wysycone ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Gdyby nie było tak zimno mógłbym nawet stwierdzić, że jest dość orzeźwiający. Bardzo przyjemny american saison, który pozostaje wierny pierwotnemu stylowi ale posiada też trochę amerykańskich (i w sumie nowozelandzkich) akcentów.
Też przypadło mi do gustu. Dobre piwko. PS. jakieś pleśniawki rzuciły Ci się na ziemię w kwiatku :)
OdpowiedzUsuńAno wiem, szykuje mu się zmiana podłoża :P
Usuń