Odwiedził mnie ostatnio kurier z paczką wysłaną przez Tomka z Browaru Brodacz. Na wstępie chciałem uspokoić tych najbardziej oburzonych... koperty z dukatami w niej nie było więc nie jest to degustacja sponsorowana, czy jak kto woli "we współpracy". Były w niej za to dwa piwa: dry stout i single hop Columbus. Znacie mnie więc szybko się domyślicie które z tych piw bardziej mnie zainteresowało.
Z początku miałem obawy. Warzenie single hopów i przeniesienie produkcji do browaru Wąsosz kojarzyło mi się tylko z jednym... Doctor Brew. Dobrze wszyscy wiemy jaką jakość prezentują ich ostatnie piwa. Z racji samej nazwy i ogólnego sentymentu do zarostu nie chciałem aby podobny los spotkał warzącego Brodacza. Z drugiej strony Wąsosz może dobrze wpłynąć choćby na dostępność brodatych trunków. Kupienie w mojej okolicy (nawet w odległych o 50km specjalistycznych sklepach) jego piw graniczyło wcześniej z cudem. Ku ścisłości, ta warka Afro została uwarzona jeszcze w Kościerzynie.
Z początku miałem obawy. Warzenie single hopów i przeniesienie produkcji do browaru Wąsosz kojarzyło mi się tylko z jednym... Doctor Brew. Dobrze wszyscy wiemy jaką jakość prezentują ich ostatnie piwa. Z racji samej nazwy i ogólnego sentymentu do zarostu nie chciałem aby podobny los spotkał warzącego Brodacza. Z drugiej strony Wąsosz może dobrze wpłynąć choćby na dostępność brodatych trunków. Kupienie w mojej okolicy (nawet w odległych o 50km specjalistycznych sklepach) jego piw graniczyło wcześniej z cudem. Ku ścisłości, ta warka Afro została uwarzona jeszcze w Kościerzynie.
Brodate etykiety pozostały bez zmian. Proste, schludne i z małą fantazją w nazwie. Mam jednak dziwne wrażenie, że wydruk jest średniej jakości. Jakby tuszu zaczęło brakować w drukarce już. Nadrabia za to kolor piwa, jest po prostu czarne. Nawet pod światło nie było widać refleksów (chyba, że jakiś natręt zaliczy tę linię przy samym dnie). Z klarownością średnio wyszło, piwo jest zmętnione, ale też bez przesadyzmów. Piana beżowa, niestety dość niska i szybko opadająca. Jakiś kożuszek po niej jednak został.
Pierwszy niuch i... taaak, tego właśnie szukałem. Tak pięknego w swojej prostocie aromatu. Mocnego, wyraźnego i utrzymującego się do prawie, że samego końca picia. Uwielbiany przeze mnie palony jęczmień hula aż miło. W dodatku wspomagany jest wyraźną kawą i dosłownie szczyptą czekolady. Żadnego niepotrzebnego chmielenia, cytrusów, czy też innych wynalazków. Nie ma też przesadnej słodyczy jak przy milk stoutach.
W smaku jest podobnie, a nawet śmiem stwierdzić, że jeszcze wytrawniej. Przepyszne spalone zboże z delikatnym kwaskiem szczypiącym język przy każdym łyku. Do tego oczywiście kawa zbożowa, która wraz z bardzo delikatną i cholernie gorzką czekoladą wygląda jak jakieś obłąkane dziecko tańczące na polu zniszczonym przez wieczny ogień. Goryczka znacząca, jak na stout oczywiście. Wydaje się być lekko ziemista. Idealnie wpasowała się w całość. Finisz za to... jest jeszcze mocarniejszy. Spalony ogniem piekielnym jęczmień i cholernie mocna kawa, czarna i gęsta jak syrop klonowy. W dodatku zalega niemiłosiernie co wielu uzna za wadę. Ja jednak jestem masochistą, uwielbiam takie spalone klimaty i dlatego mogą mnie się one panoszyć w ustach ile tylko chcą. Wysycenie średnie, na mój gust delikatnie za wysokie. Treściwość znaczna jak na ten ekstrakt, ale nie zapychająca. Całość zaskakująco gładka i pijalna według mnie. Dry stout to nie jest skomplikowane piwo, ale pokazuje piękno prostych rzeczy gdy jest uwarzony prawidłowo i z dobrym pierdolnięciem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz