Czy to możliwe? Czyżby na blogu pojawiło się nowe piwo z browaru Ursa Maior? A może to tylko złośliwy żart noworoczny? Oj nie, Ursa powraca. Najwyraźniej przeszedł im foch na praktycznie każdą hurtownie w kraju. W sumie to już nawet nie pamiętam o co dokładnie poszło, ale jeżeli mnie pamięć nie myli ktoś się na kogoś zwyczajnie obraził i ursowe piwa znikły z pubów i sklepów. Do teraz.
No Guru nie jest zwykłym RiSem bo (podobno) ma belgijskie korzenie. W świetle ostatniej afery związanej z tak zwanymi "słabymi Rosjanami" ten wydaje się wpisywać w ramówki stylu. Tylko w sumie... przecie to jest jakaś przyprawowa wariacja piwowara więc nie ma co go wpychać w tabelki. Polecam Wam przeczytać opis piwa na stronie browaru (link macie na dole). Komuś chyba jednak foch tak do końca nie przeszedł.
Jednym z powodów przez który brakowało mi Ursy są ich etykiety. W dzisiejszych czasach rzadko widuje się kredowy papier na butelkach. Do tego wyśmienita jakość wydruku i bardzo ładne grafiki powodowały, że piwo z Bieszczad wyróżniało się na półkach. Muszę jednak przyznać, że akurat ta etykieta podoba mi się najmniej ze wszystkich. Jest jakaś taka bez wyrazu i sensu. Piwo w szkle zachowuje się z początku bardzo dobrze. Brązowa (kawowa wręcz) piana rośnie aż miło popatrzeć. Wydawała się być zbita dlatego zdziwiłem się mocno gdy zaczęła opadać z tempem Veyrona. Kolor trunku czarny z bardzo wymuszonymi rubinowymi refleksami przy "cycku" Hamburga. Lekko mętne (odstało swoje w piwnicy).
Gdy pytałem się Was na facebooku o sens leżakowania tego piwa prawie każdy polecił mi je zamknąć na jakiś czas w piwnicy. Tęsknota wygrała jednak i teraz tego żałuję. Już w aromacie czuć, że No Guru przydałby się odpoczynek. Owszem jest trochę czekolady, ciemnych owoców (najwięcej śliwek) i dosłownie odrobina przypraw, ale całość zakrywa młody, udający likier alkohol. Nie jest to jeszcze rozpuszczalnik, ale dużo mu nie brakuje. Jak na złość dochodzi jeszcze dawno przeze mnie nie wąchany diacetyl (masełko).
Smak już do końca taki nie jest. Już przy pierwszym łyku daje o sobie znać szeroko pojęta moc, nie tyle co alkoholowa a bardziej owocowa. Śliwki, rodzynki i o dziwo wiśnie przychodzą mi na myśl. Zaraz po nich alkohol, znowu bardzo chaotyczny, nieułożony i psujący całą koncepcję (a wydawała się to być słuszna koncepcja). Likier czy koniak to to nie jest. Paloność też się pojawia, ale jakaś taka schowana. Niby robi za tło, ale według mnie powinna grać w pierwszym rzędzie, w końcu to ma być stout do cholery. Goryczka (może i przyprawowa) wydaje się być na miejscu, ale ciężko jest ją wyczuć bo ciągle wtrąca się ten alkohol. Finisz ratuje trochę sytuację bo pałeczkę przejmują... delikatnie opalone ziarna kawy! W dodatku wspomagane ciemnymi owocami. Nawet procenty schowały się gdzieś za nimi. Ciągle nurtuje mnie jednak jedno pytanie: gdzie w tym całym zamieszaniu jest Belgia? Ta garstka przypraw w aromacie jakoś mnie nie usatysfakcjonowała. Ciało wydaje się być w porządku, jest w co "wgryźć zęby" a i wysycenie jest dość niskie. Problem w tym, że to piwo definitywnie potrzebuje czasu. Nie pijcie go teraz, niech moja ofiara nie pójdzie na marne. Dajcie mu tak z 6 miesięcy... a może i nawet rok.
----------
Styl: Belgian Imperial Stout
Alk: 9,0% Obj.
Ekstrakt: 22% wag.
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), chmiel, drożdże.
Do spożycia: 29.02.2016
Taka ładna zima BYŁA. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz