Lubię jazdę zimową, po śniegu i w mrozie. Przynajmniej jak dobrze dowali poniżej zera to człowiek podczas jazdy tego nie odczuwa tak mocno. Co innego jak temperatura waha się w okolicach zera, wtedy łatwo o chorobę. To jednak też jakoś przeboleje, trzeba się w końcu hartować.
No ale do jasnej cholery ile można? Gdzie moje 10 stopni (które w zupełności wystarczą do przyjemnej jazdy po lasach)? W dodatku weź przy takich skokach temperatury napij się w spokoju piwa w lesie...
Na ostatnią, dość krótką przejażdżkę zabrałem więc trunek, który idealnie pasował do tej pogody (przynajmniej z nazwy). Słońce może i świeciło ładnie, ale wiatr hulał tak wściekle, że temperatura odczuwalna zdecydowanie wydawała się być poniżej zera. Piwo wypiłem na bagnach, jakoś w połowie drogi. W słuchawkach między innymi nowa płyta starych znajomych czyli Papa Roach. Tak na marginesie całkiem fajna, po paru poprzednich wpadkach.
Trasę objechałem identyczną jak żeśmy ze znajomymi zrobili po ciemku 3 dni wcześniej. Padła mi wtedy lampka i musiałem jechać w środku... o dziwo, było mi wtedy cieplej. Spotkaliśmy za to po drodze bobra, który miał nas gdzieś i nie chciał zejść z drogi. Właśnie w tym samym miejscu przystanąłem na degustację.
Po drodze widziałem rodzinę (chyba), która rozpaliła ognisko w lesie i to na dość wysokim podwyższeniu. Już widzę, jak im się chce biegać z wodą pod górkę (w drodze do jeziora) jakby coś się wymknęło spod kontroli (milicja!).
Jak łatwo się jest domyśleć przyroda jeszcze się nie wybudziła z zimowego letargu. Las nadal wygląda szaro i ponuro, aczkolwiek czasami trafi się pojedynczy kwiatek czy też inny kolorowy chwast. Dlatego też nie mam czego opisywać zbytnio... Mógłbym znowu ponarzekać, że leśnicy mają totalnie w dupie sprzątanie po swojej wycince, ale po co? Kogo to obchodzi, że na ścieżkach rowerowych leża wysokie na metr skupiska gałęzi. Przejdźmy zatem do piwa.
Etykieta fajna, bez fajerwerków i techno laserów. Czerń i biel to już połowa sukcesu jeżeli chodzi o moje gusta graficzne. Sylwetka Yeti mocno skojarzyła mi się z serialem "Harry and the Hendersons". Nie lubię jednak, gdy nazwa piwa jest tak mocno rozciągnięta, ot taki kaprys. Samo piwo jest nieprzejrzyście czarne z ładną, aczkolwiek trochę dziurawą pianą koloru beżowego. Jak na warunki panujące w lesie trzymała się dzielnie, pozostawiając piękny lacing na szkle.
Nalałem sobie Yeti do szkła i z przykrością stwierdziłem, że nie mam na czym usiąść... no nic. Szybki niuch i już widzę oczami wyobraźni wielkiego, włochatego stwora stworzonego ze słodkiej, mlecznej czekolady, przyjemnego alkoholu (także słodkiego) i... gumy balonowej Turbo. Skąd ona w tym? Nie mam pojęcia. Całość bardzo intensywna mimo zimna i zalanego nosa po jeździe w takich warunkach.
W smaku jest bardzo podobnie z jednym "ale". Wszędzie da się wyczuć palony jęczmień, który ładnie się rozhulał dodając trochę wytrawności. Wraz z nim znana mleczna czekolada, która o dziwo robi się coraz to bardziej gorzka z każdym łykiem. Adekwatnie do tego zanika powszechna mleczność od laktozy. Do tego delikatna sól po ogrzaniu (mogłoby być jej więcej bo tworzy cholernie fajny duet z czekoladą). Goryczka bardzo stonowana aczkolwiek wyraźna, taka jakaś lekko palona się wydaje. Finisz to królestwo czekolady, semi gorzkiej, która pozostawia przyjemny posmak na języku. Momentami wyczuwalny też alkohol w bardzo przyjemnej i delikatnej, nalewkowej postaci. Najlepsza, zajebista wręcz jest jednak konsystencja. To piwo jest cholernie gęste, kremowe i lepkie. Do tego bardzo niskie wysycenie... aż prosi się o powolne sączenie w domu przy polskim reggae... ŻARTUJE. Najlepiej w ciszy i z zamkniętymi oczami, tak prawdziwie, craftowo, po hipstersku wręcz.
W smaku jest bardzo podobnie z jednym "ale". Wszędzie da się wyczuć palony jęczmień, który ładnie się rozhulał dodając trochę wytrawności. Wraz z nim znana mleczna czekolada, która o dziwo robi się coraz to bardziej gorzka z każdym łykiem. Adekwatnie do tego zanika powszechna mleczność od laktozy. Do tego delikatna sól po ogrzaniu (mogłoby być jej więcej bo tworzy cholernie fajny duet z czekoladą). Goryczka bardzo stonowana aczkolwiek wyraźna, taka jakaś lekko palona się wydaje. Finisz to królestwo czekolady, semi gorzkiej, która pozostawia przyjemny posmak na języku. Momentami wyczuwalny też alkohol w bardzo przyjemnej i delikatnej, nalewkowej postaci. Najlepsza, zajebista wręcz jest jednak konsystencja. To piwo jest cholernie gęste, kremowe i lepkie. Do tego bardzo niskie wysycenie... aż prosi się o powolne sączenie w domu przy polskim reggae... ŻARTUJE. Najlepiej w ciszy i z zamkniętymi oczami, tak prawdziwie, craftowo, po hipstersku wręcz.
----------
Styl: Double Chocolate Stout
Alk: 5,5% Obk.
Ekstrakt: 16,5 BLG
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, jęczmień palony, pszeniczny, czekoladowy pszeniczny, caramunich II, karmelowy), chmiel (Fuggles, Marynka), drożdże S-04, sól himalajska, laktoza.
Do spożycia: 15.08.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz