Pojechał ja sobie ostatnio zwiedzić Trójmiasto z moją drugą połówką (i nie mam tutaj na myśli butelczyny z alkoholem wysokoprocentowym). Oboje nigdy tam jeszcze nie byliśmy więc czemu nie? Plany mieliśmy z góry założone, mniej więcej, co gdzie i jak będziemy "zwiedzać".
Jak zwykle z takimi wyjazdami bywa... do wielu powiedzmy, że zaplanowanych rzeczy nie doszło. Miałem na przykład sprawdzić instalację w nowym pubie AleBrowaru. Dzień później dostałem zaproszenie od browaru HopKins. Do obu spotkań nie doszło bo się zwyczajnie nie wyrobiłem. Na swojej turystycznej drodze udało mi się jednak natrafić na parę trójmiejskich przybytków.
Na początek jednak pozwólcie, że opisze Wam szybko moje wrażenia na temat Trójmiasta. Od razu zaznaczam, że byłem tam 3 dość zabiegane dni. A więc... Gdynia. Nie wiem jak Wam, ale mi wydało się ono najmniej paździerzowe z całej trójki. Ładnie odnowiony port, miasto nowoczesne z małą ilością tandety turystycznej. Mógłbym w nim zamieszkać.
Gdańsk to już kompletnie inna bajka. Pełno zagranicznych turystów, trochę Sebeliuszy z małymi Brajankami i menelstwo co trzeci śmietnik. Samo miasto nie wygląda jakoś szczególnie źle, zabytki są w bardzo dobrym stanie, ale jakoś nie widzi mi się siedzieć na ławce przy Heweliuszu w towarzystwie dwóch panów konsumujących plastikową beczułkę.
Sopot ma podobny problem co Gdańsk. Dziwnym trafem znaleźliśmy miejsce parkingowe dość szybko i w dodatku blisko Monciaka. Co jednak mnie wkurzało mocno to ludzie zapraszający do różniastych przybytków. Było mi ich trochę szkoda, bo stali w deszczu (i gradzie przez parę minut), ale czy naprawdę te restauracje potrzebują takiego marketingu? Samo molo... no jak molo. Nie rozumiem fenomenu. Może dlatego, że jestem bardziej człowiekiem z gór? Rozbawiła mnie jednak para starszych osób, która poprosiła mnie o zrobienie im zdjęcia. Zamiast na tle morza, które całkiem zacnie się prezentowało tamtego dnia, chcieli mieć zdjęcie na tle... hotelu. Acha, bardzo ważna informacja: rybka z oleju z dziesiątego smażenia po 95zł za dwie osoby.
To w końcu jakież to przybytki spotkałem na swojej drodze? Ano dwa: Browar Trójmiejski Lubrow i Browar Miejski Sopot. W Browar Port Gdynia nie byłem... tzn byłem, ale miejsca nie mieli. Szkoda, bo wnętrze wyglądało całkiem spoko. Z chęcią napiłbym się też piwa uwarzonego tam przez Bartka Nowaka.
Na początek Lubrow. Sam browar mieści się w Gdańsku i ma dwie pomniejsze filie w Sopocie i Wejherowie jeżeli dobrze zrozumiałem informację na karcie dań. Zamówiliśmy sobie Piwniczne (kellerbier) i Hevelianum (american weizen). Muszę przyznać, że oba były naprawdę smaczne. Hevelianum okazał się być naprawdę orzeźwiającym i lekkim weizenem z potężnym, ale też dobrze stonowanym nachmieleniem. Piwniczne też niczego sobie, słodowe, ale co dziwne też dość wytrawne jak na ten styl. W TapHouse w Sopocie piliśmy jeszcze ich Milk Jeta (milk stout). No dobra, ja tylko łyka wziąłem bo prowadziłem w ten dzień auto. Zasmakował jednak mojej Pani (która nienawidzi ciemnych piw i w ogóle goryczki jakiejkolwiek w piwie) więc wziąłem ze sobą butelkę. Lokal też wyglądał zacnie, w dodatku mają bardzo wygodne kanapy.
Jako blogerka piwna mam pewne zboczenie jeżeli chodzi o napisy kojarzące się z piwowarstwem, bardzo szybko je wychwytuje w otoczeniu. Tylko dzięki temu trafiliśmy na Browar Miejski Sopot, zobaczyłem napis "browar" na markizie budynku. W środku całkiem przytulnie i ładnie. Usiedliśmy i znowu nie daliśmy zarobić kucharzowi zamawiając tylko i wyłącznie piwo. W karcie pils, pszeniczne, jasne, ciemne i... fantazja piwowara. Huh? Okazało się, że podczas naszego pobytu było to pszeniczne z sokiem z wiśni. Problem w tym, że piwa jako takiego nie było w tym trunku. Lekko nagazowany sok wiśniowy, taki Tymbark można rzec.
Ogólnie wyjazd bardzo udany, następnym razem trochę lepiej go ogarniemy. Z uwzględnieniem miejsc craftowych oczywiście.
Jak zwykle z takimi wyjazdami bywa... do wielu powiedzmy, że zaplanowanych rzeczy nie doszło. Miałem na przykład sprawdzić instalację w nowym pubie AleBrowaru. Dzień później dostałem zaproszenie od browaru HopKins. Do obu spotkań nie doszło bo się zwyczajnie nie wyrobiłem. Na swojej turystycznej drodze udało mi się jednak natrafić na parę trójmiejskich przybytków.
Na początek jednak pozwólcie, że opisze Wam szybko moje wrażenia na temat Trójmiasta. Od razu zaznaczam, że byłem tam 3 dość zabiegane dni. A więc... Gdynia. Nie wiem jak Wam, ale mi wydało się ono najmniej paździerzowe z całej trójki. Ładnie odnowiony port, miasto nowoczesne z małą ilością tandety turystycznej. Mógłbym w nim zamieszkać.
A tutaj nie było miejsca w piątkowy wieczór... |
Sopot ma podobny problem co Gdańsk. Dziwnym trafem znaleźliśmy miejsce parkingowe dość szybko i w dodatku blisko Monciaka. Co jednak mnie wkurzało mocno to ludzie zapraszający do różniastych przybytków. Było mi ich trochę szkoda, bo stali w deszczu (i gradzie przez parę minut), ale czy naprawdę te restauracje potrzebują takiego marketingu? Samo molo... no jak molo. Nie rozumiem fenomenu. Może dlatego, że jestem bardziej człowiekiem z gór? Rozbawiła mnie jednak para starszych osób, która poprosiła mnie o zrobienie im zdjęcia. Zamiast na tle morza, które całkiem zacnie się prezentowało tamtego dnia, chcieli mieć zdjęcie na tle... hotelu. Acha, bardzo ważna informacja: rybka z oleju z dziesiątego smażenia po 95zł za dwie osoby.
To w końcu jakież to przybytki spotkałem na swojej drodze? Ano dwa: Browar Trójmiejski Lubrow i Browar Miejski Sopot. W Browar Port Gdynia nie byłem... tzn byłem, ale miejsca nie mieli. Szkoda, bo wnętrze wyglądało całkiem spoko. Z chęcią napiłbym się też piwa uwarzonego tam przez Bartka Nowaka.
Na początek Lubrow. Sam browar mieści się w Gdańsku i ma dwie pomniejsze filie w Sopocie i Wejherowie jeżeli dobrze zrozumiałem informację na karcie dań. Zamówiliśmy sobie Piwniczne (kellerbier) i Hevelianum (american weizen). Muszę przyznać, że oba były naprawdę smaczne. Hevelianum okazał się być naprawdę orzeźwiającym i lekkim weizenem z potężnym, ale też dobrze stonowanym nachmieleniem. Piwniczne też niczego sobie, słodowe, ale co dziwne też dość wytrawne jak na ten styl. W TapHouse w Sopocie piliśmy jeszcze ich Milk Jeta (milk stout). No dobra, ja tylko łyka wziąłem bo prowadziłem w ten dzień auto. Zasmakował jednak mojej Pani (która nienawidzi ciemnych piw i w ogóle goryczki jakiejkolwiek w piwie) więc wziąłem ze sobą butelkę. Lokal też wyglądał zacnie, w dodatku mają bardzo wygodne kanapy.
Jako blogerka piwna mam pewne zboczenie jeżeli chodzi o napisy kojarzące się z piwowarstwem, bardzo szybko je wychwytuje w otoczeniu. Tylko dzięki temu trafiliśmy na Browar Miejski Sopot, zobaczyłem napis "browar" na markizie budynku. W środku całkiem przytulnie i ładnie. Usiedliśmy i znowu nie daliśmy zarobić kucharzowi zamawiając tylko i wyłącznie piwo. W karcie pils, pszeniczne, jasne, ciemne i... fantazja piwowara. Huh? Okazało się, że podczas naszego pobytu było to pszeniczne z sokiem z wiśni. Problem w tym, że piwa jako takiego nie było w tym trunku. Lekko nagazowany sok wiśniowy, taki Tymbark można rzec.
Ogólnie wyjazd bardzo udany, następnym razem trochę lepiej go ogarniemy. Z uwzględnieniem miejsc craftowych oczywiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz