Tak wiem, że jest gorąco. Że lato powróciło i większości z Was nawet do głowy nie przyjdzie pomysł wypicia czegoś ciemnego i mocnego. No, ale chyba już wiecie, że ja mam czasami takie fetyszystyczne myśli. W dodatku Biohazard z HopKinsa chodził za mną już od jakiegoś czasu (a na swoje wyprawy rowerowe go nie wezmę z takim woltażem przecież).
Okazja do powolnego sączenia przyszła wraz z zakończeniem przeze mnie pierwszego tomu Komornika autorstwa Michała Gołkowskiego. Wrzuciłem sobie na Kindla kolejną część cyklu o Straży Pratchetta, nalałem porter do szkła i... wiedziałem już, że nie będzie mi dane tak o wypić sobie tego piwa w spokoju (bez opisania go na blogu). Ciężkie jest życie blogera... ale o tym za chwilę.
Etykieta utrzymana w szablonie hopkinsowym. Średnio mi się one podobają muszę przyznać a przy tej mamy dodatkowo niskiej jakości grafikę w tle. I dlaczego napis "biohazard" nie jest pośrodku żółtego paska? Już mi się tik nerwowy załącza... Piwo jest nieprzejrzyste i ma czarny kolor. Jakby się uprzeć to może i nawet z lekkim brązowym odcieniem. Beżowa piana rośnie do dość zgrabnych rozmiarów i jest w większości zbita. Opada w średnim tempie pozostawiając gruby kożuch aż do końca picia. No ładnie się zaczyna trzeba przyznać.
O w dupę jeża... Wybaczcie, ale aromat dosłownie wbija w ziemię swoją intensywnością. Wystarczy sobie szkłem przejechać pod nosem (ruchem posuwistym poziomym) żeby poczuć mega torfowy atak. Spalone kable, bandaże i odrobina czekolady gdzieś w tle. Momentami pojawia się też bardzo suchy w odczuciu zapaszek popiołowy. Gdzieś pod koniec picia wyszły leciutkie warzywa, ale możemy je olać, bo całość i tak pachnie wyśmienicie.
Piwo nalałem sobie zaraz po wyjęciu z piwnicy, w której teraz zbyt chłodno nie jest muszę przyznać. Nie zaszkodziło mu to broń Boże. Jak na porter z bardzo niskim ekstraktem wydaje się być gęste i mięsiste. Niskie wysycenie nie przeszkadza i potęguje odczucie gładkości. W smaku jeszcze większy odlot niż w aromacie... No to tak: od samego początku atakuje spalona guma, asfalt i tym podobne wynalazki wraz z czekoladą, która momentami przewyższa wcześniej wymienione smaczki. Gdzieś w oddali pojawiają się nawet orzechowe nuty. Dość gładko przechodzi to wszystko w ziołową goryczkę, która może i nie jest jakoś szczególnie mocna, ale za to wystarczająco wyrazista. Finisz za to nie tyle co mnie zadowolił a... zdziwił bardziej. Owszem podtrzymuje tradycję torfowo-czekoladowe, ale dodatkowo pozostawia też lekko słony posmak. Ciekawe od czego. Dodatkowo czekolada robi się bardziej gorzka z każdym łykiem. Alkohol ukryty bardzo dobrze, dopiero przy końcówce (gdy piwo miało już temperature piekła) dało się coś wyczuć. Bardzo wyraziste i gładkie zarazem piwo. Ciekawe czy ktoś już w internetach marudził, że smakowo bliżej mu do stouta a nie portera?
----------
Styl: Whisky Porter
Alk: 7,5%
Ekstrakt: 18,5%
IBU: 36
Skład: słód (château whisky, caraspecial I), chmiel (Admiral, Fuggles), płatki dębowe palone, drożdże US-05.
Do spożycia: 15.07.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz