Śledź mnie na:

Nieczęsto zdarza mi się opisywać nowości piwne zaraz po premierze. Głównie przez zadupie craftowe, w którym mieszkam. W dodatku sklepy internetowe z piwem zaczynają znikać przez przestarzałe prawo... albo i nawet jego brak. Nic tylko obrzydliwym abstynentem zostać pozostało człowiekowi.

Chyba w to nie wierzycie? Prawda jest taka, że crafty można dostać na różne sposoby, może i bardziej uciążliwe, ale zawsze. Jednym z nich są dary losu. Do tego jednak trzeba mieć odznakę "jestę blogerę" niestety. Browar Jana wysłał mi ostatnio paczkę, w której, między innymi, znajdował się ich najnowszy twór Milk Stalova (lova, lova...) czyli ich interpretacja uwielbianego przez wielu craftopijców milk stouta.



Browar postanowił zmienić wygląd swoich etykiet, to co widzicie powyżej to ich nowy szablon graficzny. Minimalizm fajnie im wyszedł, ale drukarnia powinna dostać po łapach. Nie wyrobiła się z jakością wydruku (za mało DPI może) i linie są strasznie pourywane. Szkoda, bo sama grafika fajnie się prezentowała na ich fanpage'u. Piwo ma ciemny, brązowy kolor i wydaje się być w miarę klarowne. Piana wysoka, ale dziurawa. Ulatnia się w średnim tempie i pozostawia po sobie delikatną koronkę na ściance.


Aromat jest średnio intensywny, ale do słabych też jakoś szczególnie nie należy. Jak dla mnie typowy słodki milk stout. Mleczna czekolada, taka bardzo słodka. Nie wiedzieć czemu mam mocne skojarzenia z Milką. Do tego bardzo delikatna paloność gdzieś na końcu. O dziwo na początku wydawało mi się, że czuję też gotowane warzywa, ale dosłownie po chwili znikły ze szkła. Może to z głodu, bo obiadu jeszcze nie jadłem.

Ooo tak. Konsystencja Stalovej to jest to, czego można się spodziewać po mlecznym stoucie. Piwo jest gładkie, aksamitne i dość sesyjne. Tylko dajcie mu "dojść" w szkle. Z racji tego, że robiłem zdjęcia na dworze jego temperatura była trochę za niska i wysycenie zdawało się być za wysokie. Po ogrzaniu wszystko się ładnie normuje. Na początku mamy znaną z aromatu i bardzo słodką czekoladę mleczną. O dziwo przeobraża się ona w coś czego po tym stylu bym się nie spodziewał, a przynajmniej nie tak szybko i w takiej ilości. Pojawiają się palone słody, wyraźne i lekko kwaskowate. Bardzo szybko przejmują pałeczkę. Goryczka średnia, do niskiej. Wystarczająca jak na mój gust. Finisz to już tylko i wyłącznie palone słody, lekki kwasek i kawa. Na pewno znajdą się tacy, co będą narzekać na tak gwałtowną zmianę w smaku. Mi ten, jakby nie patrzeć lekki stout przypadł do gustu. Może i jest trochę chaotycznie, ale w granicach rozsądku. Czy to znaczy, że lubię skrajności? 

----------

Styl: Milk Stout
Alk: 5,6% Obj.
Ekstrakt: 15°
IBU: "2/5"
Skład: słód (pale ale, karmelowy, palony), chmiel (Magnat, Sybilla), laktoza, drożdże S-04
Do spożycia: 18.07.2017


Dobrze wiecie, że uwielbiam jeździć na rowerze. Od pewnego czasu próbuje też naprawiać go samodzielnie. W końcu to tylko śruby i łożyska... problem w tym, że większość rzeczy w bicyklu potrzebuje specjalnych narzędzi do serwisowania. Dlatego przez ostatnie 3 dni męczyłem się z korbą i supportem aż w końcu kupiłem własne klucze, Wam polecam to samo.

Nie ma jednak chyba nic bardziej satysfakcjonującego od nowiutkiego napędu, który chodzi wręcz idealnie. Człowiek do razu zapomina o frustrujących momentach w garażu. A gdy w pracy pomaga mu jeszcze bardzo patriotyczny trunek, no lepiej już nie może być. Śledzik, moi drodzy, to dobro narodowe (tak jak Grodziskie czy też porter bałtycki). Chyba nie spodziewaliście się, że odpuszczę najnowszemu stoutowi z Piwoteki po tym jak pokochałem ich Ucho od Śledzia



Etykietowa stylówa Piwoteki zawsze mi się podobała, szczególnie teraz gdy zmienili papier na matowy. Niestety mają jakiś problem z etykieciarką, bo na drugiej butelce etykieta była bardzo kiepsko przyklejona. Piwo jest czarne. W tulipie nie widziałem żadnych przebłysków, ale w słoiku można było wymusić bardzo słabe, brązowe refleksy przy samym dnie. Wydaje się też być średnio mętne. Piana jeszcze gorsza niż w podstawowej wersji. Brzydka, dziurawa i bardzo szybko znika ze szkła. Pozostawia po sobie jedynie obrączkę przy ściance.


Ucieszyło mnie to, że tym razem nie ma problemu z intensywnością jeżeli chodzi o aromat. Bez jakiegokolwiek wysiłku człowiek wyczuwa specyficzną słodowość, podwędzaną drewnem bukowym. Do tego lekki popiół i dosłownie odrobina słodyczy karmelowej. Oczywiście to nie koniec, wrzucenie większej ilości śledzi do kotła zadziałało i w tle pojawia się zapach takiej słonej rybki prosto z morza. Że niby ma mnie to obrzydzać? Niby dlaczego?

No no, czuć, że wszystko w tym piwie jest imperialne. O wypiciu paru sztuk zapomnijcie, już nie sam śledzik a ciałko Wam na to nie pozwoli. Va Banque jest gęste i oblepia każdy zakamarek jamy ustnej. Trochę nie pasuje mi do tego nagazowanie, które jest według mnie za wysokie. Na szczęście jakoś mocno nie psuje odbioru piwa. Przejdźmy już jednak do sedna sprawy... Podstawą są palone słody, popiół w ustach to norma przy każdym łyku. Do tego gorzka czekolada, która robi za pewnego rodzaju wspomagacz. Cały czas towarzyszy nam też taki lekko słonawy posmak, to śledzik się powoli przebijać zaczyna. Momentami pojawia się też kawa zbożowa. Goryczka wchodzi naglę i z impetem. Do słabych na pewno nie należy i ma popiołowy posmak. Jednak to dopiero na finiszu śledziowy stout od Piwoteki pokazuje na co go stać. Wyobraźcie sobie morską rybkę polaną gorzką czekoladą i delikatnie posypaną solą i popiołem. Czemu zakrywacie usta? Przecież dobre to jest... I jakże intensywne w dodatku. W fancy restauracji zapłacilibyście milion dukatów za takie danie i jeszcze byście cmokali z zachwytu. Warto też wspomnieć o alkoholu... tzn o jego braku. Jest wręcz idealnie ukryty. Podsumowując napiszę tak... piwo jest męczące, bez dwóch zdań. Tyle tylko, że to ten bardziej fetyszystyczny rodzaj udręczenia, którego ja czasami wyszukuje w dziwacznych piwach. Dlatego polecam zakupić i wypić. Taka szansa zdarza się raz na parę lat.

----------

Styl: Stout Śledziowy
Alk: 8,7% Obj.
Ekstrakt: 20% Wag.
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, wędzony bukiem, carafa special III, caraaroma), śledzie wędzone i świeże, płatki owsiane, cukier biały, chmiel Magnum, drożdże S-04.
Do spożycia: 20.06.2017


Jezusicku jak dawno u mnie browaru Olimp nie było. Nie wiem też do końca dlaczego... przecież jakoś szczególnie mi nie podpadli ostatnio (nie licząc dzikiego Hadesa). Z pomocą przybyła paczka od Szpunta, który uwarzył nowe piwo kooperacyjnie z wcześniej wymienionym browarem. 

Oczywiście gdy zobaczyłem w jakim stylu był to trunek pierwsze co zrobiłem to jedno wielkie "meh". Ile tych podwójnych IPA potrzebujemy? Że to się ludziom nie znudziło jeszcze... Z drugiej strony pomyślałem sobie, że przecież dawno takowego nie piłem. Zwykłe AIPA owszem, ale imperialne nie bardzo. 


Myślałem, że dostaniemy pewnego rodzaju miks stylów jeżeli chodzi o etykietę. Nic z tych rzeczy, zamiast tego mamy mocno minimalistyczną grafikę... która o dziwo mi się spodobała. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że nie lubię odblaskowych elementów na butelce. Co do samego piwa to wyczytałem, że wersja lana z beczki wyglądała jak Vermont IPA. Z butelki, która stała może jeden dzień, nic takiego nie zauważyłem. Piwo jest mętne, ale w granicach rozsądku. Kolor przypomina dojrzałą pomarańczę delikatnie wchodzącą w miedź. Piana śnieżnobiała, wysoka, ale szybko redukująca się. Przynajmniej ładnie oblepiała ściankę podczas umierania.


Podniecałem się ostatnio zapachem Vermont IPA z Pinty, ale Wormhole to już kompletnie inna liga. W tym przypadku nie wiem czy długotrwała rehabilitacja by pomogła... tak intensywny jest aromat. Co najlepsze nie jest przesadnie słodki (karmelowy) jak to się ostatnio zdarza u nas w przypadku tego stylu. A więc z czego składa się aromat? Z tropików i cytrusów oczywiście! Potężne mango atakuje zaciekle wspomagane przez soczystą pomarańczę. Aż sobie człowiek wyobraża miąższ na brodzie. Nie? A to przepraszam. Najwyraźniej to tylko moje fantazje. W tle delikatnie wypełniający karmel i guma balonowa. Jak się lekko ogrzeje to i nawet żywica wychodzi. O takie ajpy walczyliśmy Panowie i Panie.

O tak, już przy pierwszym łyku czuć, że będzie dobrze. Dość pełne, ale zarazem gładkie i w pewnym sensie sesyjne i orzeźwiające. Już dawno nie piłem tak zdradzieckiego piwa pod tym względem. Uważajcie na swój brzuch piwny. Wysycenie średnie, pomaga skontrować pełnie nie likwidując przyjemnego odczucia towarzyszącego sączeniu piw o tak wysokim ekstrakcie. Aż mi jest wstyd, bo przy całym moim hejcie do mocnego chmielenia amerykańcami podniecam się tym piwem jak młody... No ale jak mam reagować gdy przy każdym łyku czuję jakbym się wgryzał w soczyste cytrusy? I to całymi paletami. Brzoskwinia, mango, pomarańcza... lista nie ma końca. Wszystko to na delikatnej karmelowej podbudowie. Goryczka też wyśmienita. Owocowa, skojarzeń z grapefruitem raczej nie mam, ale wydaje mi się, że ma takie trochę ziemiste zacięcie. Finisz dobija leżącego na ziemi craftopijce zaskakującym albedo i pięknym miksem cytrusów z żywicą. Owszem, całość jest dość słodka, ale po pierwsze primo cała ta słodycz jest bardziej owocowa niżeli karmelowa, a po drugie primo ultimo goryczka idealnie wyrównuje granice. Aaa, no i uważajcie na alkohol. Jest idealnie ukryty więc może zaatakować znienacka. Jeżeli mam być szczery to nie kojarzę lepszej imperialnej IPA... w całej swojej karierze alkoholika. Przepraszam, degustatora.

----------

Styl: Imperial IPA
Alk: 8% Obj.
Ekstrakt: 20°
IBU: +/-100
Skład: słód (pilzneński, pszeniczny), cukier, chmiel (Citra, Amarillo, Centennial, Apollo), drożdże.
Do spożycia: 10.01.2018


Świętujmy! Nie nie, nie chodzi mi o zaprzysiężenie D. Trumpa na prezydenta USA. Walić to, są ważniejsze rzeczy na świecie. Na przykład święto naszego skarbu narodowego, jakim jest Porter Bałtycki. Tak wiem, że to nie jest typowo polski styl, ale to my warzymy te najlepsze.

Właśnie dlatego na dzisiejszy dzień wybrałem... Suskę z browaru Piwojad, która tak naprawdę jest porterem angielskim. Ma to sens? Nie bardzo, ale już Wam tłumaczę moje rozumowanie. Mogłem wybrać spośród leżakowanych od paru lat w mojej piwnicy bałtyków... ale żaden nie miał śliwki w składzie. Dlaczego akurat ten owoc? Bo mamy miesiąc #prunumgate, o którym więcej napiszę w Brodaczu Miesięcznym.


Przezroczyste etykiety nie należą do moich ulubionych... w tym przypadku nie mam się jednak do czego przyczepić. W końcu to tylko tekst i logotyp browaru, o dziwo działa to bardzo dobrze przy porterze. Ten ma kolor ciemnego brązu i jest średnio zmętniony, jeśli oczywiście uda się Wam wlać go do szklanki bez syfu z dna butelki. Piana urosła ładna, ale bardzo szybko zredukowała się do kożucha. Ten też miał problem z utrzymaniem się i po chwili pozostał już tylko delikatny okrąg przy ściance.


Spodziewałem się mocniejszego uderzenia w aromacie, ale i tak nie jest źle. W pierwszym rzędzie utrzymuje się kompocik z suszu. Bardzo przyjemna śliwka, która może i dominuje, ale też nie przykrywa reszty. Zaraz za nią delikatna wędzoność (trochę mnie zdziwiło to, że tak łatwo można oddzielić te dwie rzeczy), trochę kawy zbożowej i dosłownie odrobina przyjemnego alkoholu, ale to dopiero po mocniejszym ogrzaniu piwa. Ładnie to pachnie, tak domowo i świątecznie.

Już przy pierwszym łyku Suska uświadamia nam, że nie jest porterem bałtyckim a tym trochę lżejszym, angielskim. Nic w tym złego. Może i nie jest tak sycąca jak nasz narodowy skarb, ale za to wydaje się być tak samo gęsta i zadziwiająco gładka. Wysycenie średnie, idealnie dobrane jak na mój gust. Pierwsze co mi na myśl przychodzi to kawa zbożowa, taka przyjemna i delikatna. Potem wchodzi kompot z suszu, który o dziwo bardzo dobrze łączy się z kawą tworząc idealne tło dla reszty. W tym przypadku są to orzechy i gorzka czekolada. Goryczka wyczuwalna, ale bez szału, lekko popiołowa. Finisz to już definitywnie gorzka czekolada, trochę przeciągającego się popiołu i wędzonka, ale taka bardziej drewniana niżeli śliwkowa. Bardzo podoba mi się też to, że Suska zachowuje wręcz idealny balans pomiędzy wytrawnością a słodyczą. Najlepszy przykład na to, że lżejsze portery też mogą dostarczyć przyjemnych, i co najważniejsze wyraźnych doznań smakowych.

----------

Styl: Smoked Plum Robust Brown Porter
Alk: 6,4% Obj.
Ekstrakt: 16°
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), płatki owsiane, jęczmień palony, śliwka wędzona, chmiel, drożdże.
Do spożycia: 07.09.2017


Nowe trendy w piwnym świecie to norma. Czy to beczki, czy też hype na jakiś egzotyczny lub patriotyczny dodatek (śledzik np.). Są też takie bardziej przyziemne wymysły piwowarskie jak na przykład mocno nachmielony... muł, który zyskał dużą popularność za oceanem. Tak bowiem w skrócie można opisać styl Vermont IPA (czy też New England IPA).

Poszukiwania piwa idealnego na zimowe wieczory ciąg dalszy. Głównym kryterium znowu okazał się być kokos, tym razem w duecie ze stoutem. Artezanowi zazwyczaj udaje się trafić w moje gusta więc mam spore nadzieje. Jakoś też dziwnie się w tym roku złożyło, że w moje ręce nie trafiło ani jedno piwo piernikowe...

Jeżeli dobrze pamiętam pierniki w płynie były zazwyczaj domeną browarów regionalnych. Jak się dobrze nad tym zastanowić to można wyciągnąć prosty wniosek: ich dystrybucja albo zmalała, albo browary regionalne przestraszyły się Witnicy i wyniosły się z moich okolic. Lubuskie naprawdę zaczyna być istnym zadupiem piwnym... No, ale wróćmy do piwa. No bo w końcu koko obchodzi stan craftu w moim województwie?



Etykieta standardowa jeżeli chodzi o Artezana. Nie ma się co rozpisywać. Kapsel firmowy, jeden z nielicznych, przy którym nie przeszkadza mi zbytnio napis. Co do samego piwa... dziwna sprawa, pierwszy raz spotykam się z tak widocznym tłuszczem w piwie. Wiórki kokosowe dały czadu i na powierzchni zamiast piany (której nie ma praktycznie) utrzymują się małe, oleiste oka. Piwo wydaje się być czarne, ale momentami da się wychwycić brązowe refleksy.


Nie mam ostatnio szczęścia do aromatów w piwie. Tak jak w poprzednich degustacjach i tutaj zapach nie chce wyjść ze szkła i trzeba się ostro napocić aby coś wyczuć. Trochę pomaga mocne ogrzanie, ale fajerwerków i tak nie ma. Co czuć? Czekoladę, to na pewno. W tle ciemne słody, trochę chmielu i niestety absolutny brak kokosa. To już kolejne fiasko jeżeli chodzi o ten dodatek po Saint No More 2016.

W smaku też dzieją się jakieś dziwne rzeczy. No bo tak: piwo jest wystarczająco gęste i treściwe, stout owsiany z najwyższej półki można rzec. Problem w tym, że nagazowanie jest jakieś z kosmosu jeżeli chodzi o ten styl. Kompletnie psuje to odbiór całości. Na szczęście artezanowe Koko nadrabia smakowo. Jest czekolada, która z każdym łykiem robi się coraz bardziej gorzka. Zaraz za nią spaceruje odrobina kawy zbożowej i upragniony kokos. Ta mieszanka nie przypomina zbytnio dobrze wiecie jakiego batona, ale mi to akurat nie przeszkadza. Wyobraźcie sobie wytrawne Bounty... jeżeli jesteście w stanie oczywiście. Ja nie byłem, dopóki nie spróbowałem tego piwa. Goryczka umiarkowana, wystarczająca. Lekko palona nawet. Na finiszu dominuje kawa zbożowa wspomagana nutą kakao. Kokos niestety zanika kompletnie pod koniec. Podsumowując... całkiem dobry z tego stout owsiany. Niestety kokosowej powtórki z Rokokoko nie macie się co spodziewać.

----------

Styl: Oatmeal Stout
Alk: 5,5% Obj.
Ekstrakt: 14,5%
IBU: mało
Skład: słód jęczmienny, płatki owsiane, płatki kokosowe, chmiel, drożdże.
Do spożycia: 18.03.2017


Kontynuujemy degustacje piw z Antybrowaru. Tym razem mamy coś mega eksperymentalnego, leżakowane z płatkami dębowymi kwaśne piwo. O dziwo zamysł jest taki, że ma to być lekki trunek... rzadko się spotyka takie połączenie z czymś leżakowanym w beczkach czy też z płatkami drewnianymi. 

Wiem, że nie powinno się przeglądać ocen innych, bo można sobie zasugerować pewne rzeczy, ale blogerowi ciężko jest uniknąć opinii kolegów po fachu (a nawet i normalnych craftopijców). Szczególnie gdy masz konto na Untappd. Dlatego właśnie podszedłem do tego piwa z mieszanymi uczuciami. Ludziom nie bardzo zasmakowało... No, ale każdy ma inne gusta i już nie raz okazało się, że mam dziwne podejście do różnorakich smaków.


Na etykiecie, która trzyma się szablonu antybrowarowego, mamy maski wprost z teatru. Chyba już nic bardziej oczywistego nie dało się wymyślić. Im dłużej patrze na ich etykiety tym mniej mi się podobają szczerze mówiąc. Mogliby coś wymyślić z hieną w roli głównej. Piwo ma rubinowy kolor i jest lekko zmętnione. Piany praktycznie żadnej. Zamiast niej kożuszek całkiem ładny i trwały.


Rozumiem zamysł lekkiego kwaśnego piwa, ale z aromatem trochę przesadzili. Jest kwaśność na zasadzie kefiru i odrobina karmelowej słodyczy, ale nie pogniewałbym się gdyby całość była trochę... intensywniejsza. Po paru chwilach aromat zanika kompletnie, a i tak był dość słabo wyczuwalny już na początku. 

W smaku jest na szczęście o wiele lepiej chociaż nadal pozostajemy w granicach piwa lekkiego i sesyjnego. Wysokie nagazowanie wydaje się być czymś dziwnym przy piwie "drewnianym", ale szybko się do tego człowiek przyzwyczaja. Na początku uderza w nas kwaśność, która tylko na początku wydaje się być... soczysta. Przy kolejnych łykach uspokaja się co pozwala zaistnieć innym smaczkom. Mowa tutaj o wanilii, uzupełniającym i niezapychającym karmelu i bardzo delikatnej nucie drewnianej (w tej właśnie kolejności). Chmielowa goryczka na średnim do niskiego poziomie. Zaznacza swoją obecność, ale też nie przeszkadza. Finisz za to dość zaskakujący. Znowu mamy mleczną kwaśność, ale tym razem połączoną z palonymi nutami. Jakby nie patrzeć w składzie znajduje się przecież słód palony. Do tego lekko zalegająca wanilia. To piwo to eksperyment, w moim odczuciu udany. ANTYgona jest zaskakująca, lekka (bo takie było założenie), wyważona i do tego smaczna. No, przynajmniej w moim odczuciu. 

----------

Styl: Wood Aged Sour Ale
Alk: 5,1% Obj.
Ekstrakt: 13°
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, karmelowy, palony), chmiel Columbus, drożdże, płatki dębowe francuskie.
Do spożycia: 31.04.2017


Część z Was może pamiętać jak jakiś czas temu tylko wybrane i szanujące się browary wrzucały któreś ze swoich piw na leżak. Minęło trochę czasu i przechowywanie trunków w różniastych beczkach przestało być czymś ekskluzywnym. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że powoli robi się z tego chleb powszedni jeżeli chodzi o polską scenę craftową. Dlaczego tak myślę? Bo już w iście cebulowym stylu słychać narzekania, że niedługo to zaczną nawet lagery leżakować w drewnie po whisky.

Śmieszki na bok, coś w tym jednak jest. Na pewno wielu z Was miało styczność z piwami barrel aged, które ni w kij ni w oko nie zyskały na tym w żadnym stopniu. A przecież miało być tak super, premium, ekskluzywnie i w ogóle palce lizać. Rzeczywistość okazała się jednak inna... Niestety dzisiaj zdegustujemy sobie takiego bubla... i to w dodatku z jednego z moich ulubionych browarów.



Zacznijmy jednak od początku. Tym razem nie zobaczymy na etykiecie mojej ulubionej kingpinowskiej świni. Są za to jej bracia i siostry narysowane w takim dziwnym, ale ciekawym stylu. Coś mi to przypomina, ale za cholerę nie mogę sobie przypomnieć co... Samo piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piany tyle co kot napłakał niestety. Tyle dobrze, że widoczny poniżej kożuch zostaje do końca.


Kiepsko jest z aromatem, tutaj nie mogę skłamać. Chciałbym nagiąć trochę prawdę, ale się nie da zwyczajnie. Tych delikatnych nut czekoladowych połączonych z beczką (w domyśle bardziej) nie można nazwać aromatem. Już oryginał miał dość spory problem a tutaj to już jest dramat po prostu. No szkoda...

Okej, coś się stało niedobrego po tym leżakowaniu w beczce po rumie. Ja rozumiem, że ekstrakt jest niski jak na polskie przyzwyczajenia porterowe, ale oryginał taki nie był... Teraz przy każdym łyku mam dziwne wrażenie, że ta rumowa wersja Digglera jest zwyczajnie w świecie wodnista. Niskie wysycenie, mimo że poprawne, też nie pomaga. Jest paloność, jest też gorzka czekolada. Niestety wszystko to jakieś płaskie i bez wyrazu. Goryczka nadal niska, ziemista, tutaj nic się nie zmieniło. Finisz chyba najbardziej intensywny się okazał, tak jakby próbował coś nadrobić. Jest czekoladowy z nutą orzechów laskowych i bardzo, ale to bardzo delikatną beczką. Niestety całość nadal jest wodnista i nudna jak flaki z olejem. Matko Bosko co tu się odwaliło najgorszego? Beczka praktycznie nic nie wniosła, a może i nawet to przez nią właśnie całość się tak popsuła.

----------

Styl: Hazelnut Porter / Brown Porter BA
Alk: 5,1% Obj.
Ekstrakt: 13,1°
IBU: b/d
Skład: słód (pale ale, special b, biscuit, czekoladowy, barwiący, żytni), chmiel (Admiral, Columbus, East Kent Goldings, Citra), orzechy laskowe, drożdże S-04.
Do spożycia: 07.10.2017


Miałem ostatnio ochotę na kawowego stouta. W sumie to cały czas mam, dlatego stwierdziłem, że uwarzę sobie takowego. Zamówiłem składniki, kupiłem kawę w ziarnach. Po skonsultowaniu się z internetem postanowiłem, że kawę dodam na dwa sposoby: najpierw pełne ziarna na cichą, potem coldbrew zaraz przed rozlewem do butelek. Jak to mówią... co za dużo, to nie zdrowo.

To co wyszło można określić jednym zdaniem: za dużo kawy, za mało słodów. Piwo wyszło za lekkie jak na mój gust, a ziarna kawy dosłownie zakryły wszystko. Następnym razem pójdzie sam coldbrew. Przez to małe niepowodzenie kupowałem praktycznie same stouty kawowe w ostatnim miesiącu. Jednego z nich zdegustujemy sobie dzisiaj.


Każda etykieta Browaru Zakładowego to pewnego rodzaju majstersztyk jeżeli chodzi o retro design. Ta podoba mi się chyba najbardziej, bo w pewnym sensie rozumiem tego blondasa z wąsem. Codziennie rano tak się czuję pijąc swoją pierwszą kawę w pracy. Samo piwo wydaje się być czarne, nieprzejrzyste. Jeżeli się jednak dobrze człowiek przypatrzy to zobaczy ciemnobrązowe refleksy. Ciemna, beżowa piana nie chce rosnąć i szybko się redukuję, ale pozostawia po sobie bardzo ładny, chaotyczny kożuch, który oblepia na swój sposób ścianki szkła. 


No no, ładnie to pachnie. Szczególnie zaraz po otwarciu butelki, później aromat trochę traci na intensywności. Pierwsze skojarzenie to pewnego rodzaju połączenie brownie i świeżo parzonej kawy w jakimś lokalu z zawyżonymi cenami (czyt. starbuksy czy też inne kostykafe). Oczywiście to drugie dominuje nad resztą. Kawa należy do tych przyjemniejszych i ma takie lekko żytnie zacięcie od słodów. No ładne cacko muszę przyznać.

W smaku skojarzenia z ciastem jeszcze bardziej się nasilają. Czuć wysoki ekstrakt, piwo jest gęste i oblepiające. W dodatku wysycenie okazało się być dość niskie co jest dodatkowym atutem. Nic tylko sączyć wieczorami czytając ulubioną książkę. Na pierwszym miejscu mamy kawę, mocno paloną, wyraźną i z delikatnym ziemistym akcentem. Po chwili dochodzi do niej czekolada, też gorzka. W ogóle całość wydaje się być wytrawna co mnie osobiście zaskoczyło. Czytałem w internetach, że FES zakładowy jest słodkawym piwem. Goryczka może i nie jest jakaś mocarna (nawet jak na stoutowe standardy), ale wystarczająco zaznacza swoją obecność. Oczywiście ma palony profil. To samo ziarnisty finisz, który dodatkowo robi się lekko kwaskowaty z bardzo przyjemnym żytnim zacięciem. Zalega też trochę, ale mi osobiście się to podoba akurat. Alkohol w całości ukryty, nie czuć go nic a nic. Cholernie przyjemny i zarazem prosty kawowy stout.

----------

Styl: Coffee Stout
Alk: 8% Obj.
Ekstrakt: 19% Wag.
IBU: 50
Skład: słód (jęczmienny, żytni), chmiel (Warrior, Marynka), kawa Brazylia Santa Barbara, drożdże S04.
Do spożycia: 06.04.2017


Antybrowar jest w pewnym sensie dla mnie jak ta baśniowa bestia z ludowych opowieści. Gdzieś o nim słyszałem, gdzieś widziałem butelki (zapewne w internetach), ale jakoś nigdy nie spróbowałem ich wyrobów. Z pomocą przyszła hiena antybrowarowa w czapce Mikołaja i podarowała mi zestaw ich ostatnich piw. Ryszard R. może i wylądował w pace, ale dary losu nadal spływają.

Dwa pierwsze wypiłem tak o, wydawały mi się najmniej ciekawe. Okazały się być bardzo poprawnie uwarzonymi belgian AIPA i american pale ale. To drugie było nawet bardzo, ale to bardzo pyszne. Zostawiłem sobie rumiankowego saisona, beczkowanego kwasa i pełne pszeniczne AIPA. Wszystkie pojawią się na blogu, zacznijmy od sezą.


Wszystkie etykiety Antybrowaru są spójne i różnią się tylko poszczególnymi detalami. Nawet nazwy są zazwyczaj podobne, na bazie słownych gierek z wyrazem "anty" w tle. Proste to i nawet ładne trzeba przyznać. Trochę szkoda, że nie mają kapsla firmowego, hiena idealnie by się nadawała. Piwo ma kolor bursztynu i jest lekko opalizujące. Nie wiedzieć czemu spodziewałem się większej mętności. Piana urosła wysoka, ale po krótkiej chwili pojawiły się w niej dość spore bąble niwelując ją do dość sporego kożucha. Ten pozostał praktycznie do końca picia.


Lekki to saison nie będzie, oj nie. Ze szkła dosłownie bucha aromatami. Jest owocowo (suszona brzoskwinia pierwsza przychodzi na myśl), są zioła i przyprawy (w tej roli rumianek i pieprz) i jest też alkohol. Ten ostatni na szczęście bardziej w dopełnieniu i z tych przyjemniejszych. Całość tworzy dość ciężki, ale przyjemny zapaszek. 

Oj nie spodoba się to wielu ludziom, tego jestem pewien. Antybiotyk jest jednym z najbardziej cielistych saisonów jakie piłem. Czuć jego moc i ciało przy każdym łyku, w dodatku wysycenie jest na średnim do niskiego poziomie. Jest słodowość, ale całość pozostaje bardziej po tej wytrawnej stronie. Na początku wydaje się człowiekowi, że czuję brzoskwinkę (wraz z lekkimi cytrusami), ale bardzo szybko do ataku przechodzą przyprawy. Wyobraźcie sobie rumianek i kolendrę na sterydach, takie duże i bez szyi praktycznie. O wiem, takie dwa Marcinki z nowego Pitbulla. Goryczka średnia, jeżeli mam być szczery to ciężko jest się jej przebić przez te przyprawy i alkohol. A właśnie, ten ostatni dość mocno wyczuwalny, szczególnie na finiszu. Tyle dobrze, że nie jest jakiś gryzący czy też rozpuszczalnikowy. Mogli go jednak lepiej ukryć. Dodatkowo na końcu pojawia się też o wiele mocniejszy rumianek. Bardzo dziwne piwo. Nie powiedziałbym, że złe czy też wadliwe... po prostu specyficzne.

----------

 Styl: Saison
Alk: 7,3% Obj.
Ekstrakt: 14°
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, monachijski, żytni jasny), chmiel, drożdże, kolendra, suszona skórka pomarańczy, rumianek.
Do spożycia: 12.03.2017


Tak bolesnych świąt nie miałem chyba nigdy... I żeby nie było, nie chodzi mi tutaj o piwo. Wyobraźcie sobie, że po Wigilii moja górna dwójka postanowiła się zbuntować i dowalić mi takim bólem, że nawet Ketonal nie dawał rady momentami.

I tak do wtorku, aż ktoś mnie łaskaw był przyjąć do gabinetu... ze spuchniętą twarzą i pełnym zapaleniem. Co z tego wynikło? Ostre antybiotyki i potrzeba wizyty u chirurga. Co najlepsze ząb wygląda dobrze, coś złego się działo pod plombą. I tak właśnie spędziłem okres świąteczno-sylwestrowy. Bez alkoholu i bez przejedzenia się pierogami... Z zestawu piw, które sobie zostawiłem na tę okazję wypiłem tylko jedno...


Etykieta cieszy oko, jak z resztą każda z Browaru Zakładowego. Piwo jest klarowne i wydaje się być czarne. Momentami przypomina jednak coś w rodzaju ciemnego rubinu. Piana ma spory problem jednak. Nie chcę się tworzyć i znika w zastraszającym tempie. Nie jest też jakoś szczególnie widowiskowa... zaraz po nalaniu jest niska i popękana. Pozostawia po sobie za to całkiem trwały kożuch. 


Jeżeli to jest "lekko wędzony" porter to wiele tych "bardziej wędzonych" powinno się uczyć od Browaru Zakładowego. Mięsna wędzonka jest tak wyraźna, że aż nos zaczyna swędzieć. Miesza się to z kompotem śliwkowym (tym, którego nie chcieliście pić za młodu u babci na święta) i delikatną wanilią. Wraz z ogrzaniem wychodzi też lekka skórka pomarańczy. Boże jak to ładnie (i co najważniejsze świątecznie) pachnie. 

No nie, odstawiam świąteczny kompot na zawsze. Choinka Zakładowa zastąpi go w 100%. Jest wystarczająco sycąca, ale niezapychająca. Tak jak wskazuje na to ekstrakt. Niskie wysycenie też pomaga znacznie. Na pierwszym planie znowu wędzonka, dość gorzkie w odczuciu kakao i subtelna wanilia. Nie jest to przesadnie wytrawne, bo śliweczka walczy zacnie wraz z ciemnymi pobratymcami. Mizia to podniebienie tak przyjemnie, że aż człowiekowi powieki zaczynają się przymykać. Jak po zjedzeniu całego garnka pierogów z kapustą i grzybami. Goryczka bardzo delikatna, po co ona komu w kompocie? Nie wiem. Finisz jak z filmu Wędzonka Strikes Back. Kompocik, wędzona śliweczka i gorzka czekolada. Przez cały czas pojawia się też zadziwiająco wyraźna, ale punktowa w odczuciu kandyzowana skórka od pomarańczy. Tak, tego dziś potrzebowałem aby już do końca wczuć się w świąteczny klimat.

----------

Styl: Porter
Alk: 7,1% Obj.
Ekstrakt: 19% Wag.
IBU: 35
Skład: słód jęczmienny, chmiel (Warrior, Cascade), kandyzowana skórka pomarańczy, ziarna kakaowca, wanilia, drożdże S04.
Do spożycia: 06.04.2017


Informacje prawne:

Treści na blogu przedstawiają autorską ocenę produktów i mają charakter informacyjny o produktach dostępnych na rynku a nie ich reklamy w rozumieniu Ustawy o wychowaniu w trzeźwości (Dz. U. 2012 poz. 1356). Blog jest dziełem całkowicie hobbystycznym i nie przynosi żadnych zysków. Treści na blogu tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Copyright:

Wszystkie zdjęcia (jak i treści) na blogu są mojego autorstwa i nie zgadzam się na ich rozpowszechnianie, publikowanie, jakiekolwiek używanie (w celach zarobkowych lub nie) bez mojej zgody. Dotyczy to wszystkich mediów a głównie internetu, czasopism itd.

Kontakt:

Patryk Piechocki
e-mail: realdome@gmail.com