Czasami zdarzy się, że gwiazdy ułożą się idealnie, a planety utworzą łuk tak idealny, że samo Dzieciątko zapłacze z zachwytu. Tak było dzisiaj... powiedzmy. W ostatniej ankiecie wybraliście wymrażane wheat wine z Browaru Spółdzielczego, a dzisiaj, w dzień degustacji spadł śnieg. Przypadek? Nie sądzę.
Wymrażane piwa to nie przelewki. Chociaż czekaj... to w pewnym sensie są przelewki po zamrożeniu wody i przelaniu ekstraktu. Aaanyway, chodzi mi o to, że nie wolno do nich podchodzić nieprzygotowanym. Alkohol może zabić, wystarczy popatrzeć na jego ilość w innych piwach tej serii. Lodziarza mam już od dnia premiery, ale po pierwszych degustacjach w internecie postanowiłem go przeleżakować w piwnicy. Ludziska pisali o wstrętnym alkoholu... to co będę ryzykował - pomyślałem. Czy ten niecały miesiąc po dacie przydatności wystarczył? Przekonajmy się.
Etykiet tej serii nie trzeba nikomu przedstawiać. Haftowane, grube, no po prostu jedyne w swoim rodzaju. Piwo też nie ustępuje wyglądem. Jest miedziane, wyraźne, aż razi w oczy. Jak na taki ekstrakt wydaje się być dość klarowne, aczkolwiek przypomina trochę miód z daleka. Piany nie ma, ale przy piwach wymrażanych nie ma się jej co spodziewać.
Tak mała ilość w szkle, a ile radości z wąchania... Naprawdę, Lodziarz pachnie wręcz wyśmienicie. Może to trochę dziwnie brzmieć, ale uwierzcie mi że tak jest. Suszone owoce wiodą prym w tym jakże złożonym aromacie. Rodzynki, daktyle (te zadziwiająco wyraźne) i śliwki polane miodem, jak jakaś ekskluzywna mieszanka bakalii, jeżeli jest coś w ogóle takiego. Do tego świeża nuta wanilii i wyraźne tło z... pumpernikla? Nieee... skórka od chleba też to nie jest, a blisko. Ooo wiem, ciasto biszkoptowe. Całość otoczona delikatnie przyjemnym alkoholem. Intensywnie i do ostatniego łyku.
Aż mi ślinka pociekła na myśl o zanurzeniu ust w tym likierze, jak jakiemuś alkoholikowi pospolitemu dosłownie. Konsystencja przypominająca właśnie likier, spływający bardzo powoli do przełyku. Czuć gęstość, czuć też to całe skondensowane dobro zamknięte w tej małej buteleczce. Wysycenie na niskim poziomie, ot tak żeby delikatnie zaznaczyć, że to jednak piwo. Wyraźna podstawa słodowa, przypominająca już bardziej delikatnie przypieczone pieczywo z jakimś tam ułamkiem biszkoptu. Do tego polewa miodowa (z takiego świeżo zebranego plastra), ale o dziwo nie aż tak bardzo muląca. Miks owocowy to jakaś bajka z innego świata. Idealne dobrane proporcje daktyli, śliwek i rodzynek. No i pojawiające się co jakiś czas suszone morele, które uwielbiam. Goryczka, o dziwo, też jest. I to nawet całkiem wyraźna. Taka lekko ziołowa można rzec. Jest za krótka żeby przeszkodzić w czymkolwiek, ale nawet fajnie kontruje tę całą mocarną słodycz. Finisz podobny do reszty, z tym że pojawia się lekka przyprawowość, którą ciężko mi jest określić. A alkohol? No jest, ukryty idealnie. Rozgrzewa od środka aż człowiekowi się ciepło na sercu robi. Lodziarz z Browaru Spółdzielczego jest naprawdę wyśmienitym piwem, warto było przeczekać datę ważności aby mieć pewność co do jego ułożenia. To piwo jest, dosłownie, kwintesencją "sączenia".
----------
Styl: Iced Wheat Wine
Alk: 12,7%
Ekstrakt: b/d
Ekstrakt: b/d
IBU: b/d
Skład: słód (pszeniczne, jęczmienne), chmiele, drożdże.
Do spożycia: 28.02.2018
Nie mam ostatnio na nic czasu. W pracy zmiany, zmiany, zmiany jak to mawiał klasyk. Poza nią latam gdzieś co chwilę, a na weekendy uczę się "pilnie"... już nawet nie mam kiedy w Overwatcha pograć na spokojnie. W końcu się to wszystko powinno uspokoić, może po świętach?
Jakiś ład i skład trzeba jednak zachować i musiałem w końcu zabrać się za piwo, które wybraliście w ostatniej ankiecie. Trochę mnie zdziwił Wasz wybór, może niepotrzebnie pisałem, że Dybuka z Golema już piłem? Pal licho, browar Ignis zyska na tym. No chyba, że piwo im się zbytnio nie udało...
Ignis ma specyficzne etykiety, ot taka wesoła inwencja twórcza grafika. Dają mu nazwę piwa i każą improwizować. Mi to nie przeszkadza, broń Boże. Mają przynajmniej swój styl, który tak na dobrą sprawę trudno określić. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Piana marna, dziurawa i bardzo szybko redukująca się do kożucha. Ten też za długo w szkle się nie utrzymał.
Z początku czuć było dość mocno czekoladę i nowofalowe, żywiczne nuty. Po chwili coś się jednak popsuło... Aromat uciekł i pozostało po nim tylko wątłe wspomnienie wcześniej wymienionej czekolady, minimalnej paloności i żywicy. W sumie dobrze, że nic złego na jego miejsce nie wskoczyło, no ale...
Po pierwszym łyku musiałem sobie coś uświadomić i się delikatnie przestawić. Za dużo ostatnio RiSów pijam i już prawie zapomniałem, że stout jako podstawa nie musi być wybitnie treściwy i oblepiający. Ten ma średnie ciałko, choć jak patrzę na ekstrakt to wydaje się być wysokie w odczuciu. To zapewne dzięki dodanemu żytu. Wysycenie średnie, można powiedzieć stoutowe. W smaku bardziej po tej wytrawnej stronie. Jest czekolada, są przypalane ziarna kawy (czasami nawet wyraźnie dominują) i jest też moje ulubiene żyto, dodające specyficznego kwasku. Goryczka średnia, ale dość wyraźna. Ma taki lekko żywiczny profil. Ta (w sensie żywica) przechodzi do finiszu łącząc się z gorzką czekoladą, co jest dość dziwne muszę przyznać... ale intrygujące zarazem. Piwo dobre, smaczne nawet. Jednak mimo wcześniejszego zachwytu żytnią treściwością nie raz okazało się podczas picia, że zalatuje to trochę dry stoutem. Ale... czy to źle?
----------
Styl: American Rye Stout
Alk: 4,3% Obj.
Ekstrakt: 12°
IBU: 3,5/5
Skład: słód (pale ale, żytni karmelowy, carafa II, pszeniczny czekoladowy), chmiel (Citra, Eldorado, Pekko), drożdże US-05.
Do spożycia: 20.08.2018
Ahhh... znowu zagłębimy się dzisiaj w świat tak płytki, że nawet płaszczka miałaby problem w nim egzystować. Piwa bezalkoholowe, albo jak kto woli "o niskiej zawartości alkoholu". W świecie craftu można było ich szukać ze świecą. Na szczęście wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują sezon na takie trunki.
Do dziś królem bezalkoholowców był 1 na 100 z Kormorana. Internety zawrzały jednak ostatnimi czasy, bo oto na scenę wszedł śmiałek, który według wielu zdetronizował miłościwie nam panującego monarchę. Zamysł jest niezły... smaczny vermoncik, którego można pić podczas jazdy? To tak jakby ktoś próbował podzielić przez zero...
Etykieta... nie zachęca. Rozumiem inspiracje filmem Las Vegas Parano, ale wykonanie graficzne jest... no marne. A może po prostu nie gustuję w takim... artyzmie? Tak w połowie picia przypomniało mi się też z czym mi się ta etykieta kojarzy jeszcze, pamiętacie grę Wacki? No właśnie. Piwo ma słomkowy kolor. Jest też dość równo zmętnione jak dobrze zamiesza człowiek. Piana na dwa paluchy, szybko się redukuje. Pozostawia jednak bardzo ładny lacing na szkle i wytrzymały kożuch.
Co my tu mamy? Ano ładny i wyraźny zapaszek. Są cytrusy (głównie limonka) i dużo zestu. Potem mamy typowy dla piw bezalkoholowych aromat słodowy, słodki. Mi osobiście kojarzący się polnymi kwiatami i pszenicą w tym przypadku. Jest też odrobina miodu i imbir. Pieprzu jako takiego nie wyczuwam.
Jak ktoś mi znowu powie, że piwo nie nadaje się na rower do np. gaszenia pragnienia to mu chyba... no wiecie. Mad Driver wręcz eksploduje rześkością i koszyk na bidon mógłby być jego drugim domem. Lekkie, dobrze wysycone i wchodzi jak woda (ale wodniste nie jest, co to to nie). Cytrusy znowu wychodzą na pierwszy plan, ale imbir też mocno zyskał na sile. Czuć nie tylko odżywcze, ale i lecznicze właściwości tego trunku. Oczywiście lekki kwasek do tego i pszenica, miodowo-polne skojarzenia gdzieś znikły. Goryczka jakaś tam jest. Mogłaby być większa, ale minusem bym tego nie nazwał. Na finiszu pojawia się dodatkowo pieprz. Muszę przyznać, że takie korzenne uderzenie jest idealnym zakończeniem tego wytrawnego i orzeźwiającego izotoniku. Trzeba jednak pamiętać o jednym... Vermont IPA to nie jest. Ciężko jest zrobić piwo bezalkoholowe, które smakowałoby jak... no wiecie... piwo. A co dopiero styl typowo craftowy. W tym przypadku mamy bardzo fajną piwną lemoniadę z imbirem.
----------
Styl: Bezalkoholowe
Alk: 0,5%
Ekstrakt: 7,5% Wag.
IBU: 50
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), chmiel (Magnat, Cascade, Mosaic), czerwony pieprz, imbir, drożdże.
Do spożycia: 13.09.2018
Pewnie spodziewaliście się super duper porównania tegoż portera z prunum-srunum, co nie? A takiego wała, IP zostawiam sobie na jakąś fajną akcję hipsterską masowego wylewania go do kibla. Już mam przestać? No dobra.
Prawda głoszona w światku piwnym jest taka, że Śliwka z Jabłonowa to taka trochę bieda wersja wielbionego przez wielu wyrobu sztosowego z Kormorana. Czy tak naprawdę jest? Cholera wie, bo spotkałem się z opiniami, że jakościowo jest podobnie. Wiem, mi też to się dziwne wydaje. Jabłonowo, delikatnie mówiąc, nie jest browarem wysokich lotów.
Jabłonowo postarało się jeżeli chodzi o poprawne wyeksponowanie produktu w sklepach. Piwo sprzedawane było w tubie (chociaż ja zakupiłem je bez). Butelka też unikatowa, bo pomalowana po całości na czarno. Patrząc na samą grafikę to... pozwólcie, że nawiązanie do bicia brodatych hipsterów piwnych pozostawię bez komentarza. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Gdyby nie piana byłoby cacy. Ta bardzo niska i szybko zanikająca.
Przez pierwsze parę minut aromat zdaje się być cholernie wyraźny. Jednak po tym czasie... kompletnie zanika. Dziwne zjawisko, naprawdę. Szkoda, bo zapach śliwek i ogólnego suszu owocowego wybitnie wręcz połączył się z czekoladą. Do tego bardzo delikatna paloność i likier. Całość zapowiada się wyśmienicie...
...i takie jest też w ustach. Wyraźne ciałko, oleiste, nisko wysycone. Nie jest ostre, nie drażni podniebienia. Taki właśnie powinien być porter. Pięknie ułożony, wyraźny, ale nie gryzący. Na pierwszym planie, jakże by inaczej, susz owocowy z wyraźną śliwką. Suszoną, a nie typowo wędzoną (szynkową). Potem fajna podbudowa słodowa: karmel i czekolada. Duet zaskakujący, bo czekolada wydaje się być gorzka i to sam karmel dodaje tutaj słodyczy. Po lekkim ogrzaniu dochodzą jeszcze ciemne owoce typowe dla tego stylu (oprócz suszu). Goryczka średnia do niskiej, punktowa. Na finiszu pojawia się delikatna paloność i czerwone winogrono, ale to tak bardziej w tle. Zaskakujące jest to jak to piwo jest pijalne przy tak wysokich parametrach i ciałku. Teraz dopiero zrozumiałem cały ten hajp i porównywanie go do Imperium Prunum. Mam jednak dziwne wrażenie, że to jednak piwo Kormorana będzie bardziej się wyróżniało.
----------
Styl: Porter Bałtycki
Alk: 9,9% Obj.
Ekstrakt: 25°
IBU: b/d
Skład: słód (monachijski, pilzneński, wiedeński, karmelowy, żytni palony), cukier, chmiel (Aurora, Sybilla), naturalna wędzona śliwka 2%.
Do spożycia: 05.08.2019
Jedni czekają na światowy pokój, inni na narodziny pierwszego dziecka. Jeszcze inni na swoją pierwszą miłość, a ja? Na dzień, w którym mój rodzimy Browar Świebodzin uwarzy stout lub/i porter... i wiecie co? Ten dzień w końcu nadszedł, mamy kawowego stouta z Rio. Wiedziałem już o nim wcześniej, bo odwiedzam chłopaków regularnie. Za każdym razem wierciłem im dziurę w brzuchu o coś naprawdę ciemnego...
Oczekiwania mam... wysokie. Możecie nazwać mnie nieobiektywnym, ale jestem święcie przekonany, że chłopaki potrafią uwarzyć dobre piwo i robią to regularnie. Na ostatnich targach piwa w Łodzi odwiedzający chwalili sobie Cofillę z pompy. Jak będzie z wersją butelkową przeszmuglowaną z browaru? Przekonajmy się.
Etykieta z kawową Godzillą widoczna jest z daleka. Na pewno jej w sklepie nie ominiecie. Flow znowu dało radę muszę przyznać. Samo piwo wygląda na czarne z delikatnymi brązowymi przebarwieniami. Już podczas nalewania widać, że będzie gęste. Piana może i się utworzyła, ale dość szybko zaczęła pękać i po chwili pozostał po niej tylko kożuch.
Prawilność zapachu można określić sloganem z lat przeszłych: "200% normy Panie, albo i nawet pińćset". Starbucksowi hipsterzy będą na pewno zadowoleni. Ja też w sumie... Czy to znaczy, że nim jestem?! Mamy dominującą kawusię, coś jak świeżo zmielone ziarna z młynka babcinego. Bardzo fajnie łączy się z nią mleczna czekolada i wanilia. W tle znajdą się nawet nuty orzechowe, sjakiej migdały czy cuś. Całość wywołuje skojarzenia mocno deserowe, żeby nie użyć słowa "omnipollowe". Do tego aromat utrzymuje się praktycznie do końca picia.
Ciałko ma to takie, jakiego się po tym stylu spodziewałem. Wyraźne, na granicy lekkiego zapychania. Przyjemnie gładkie, aksamitne, ale też wypełniające. Wysycenie bardzo niskie, za niskie (nawet jak dla mnie). Na szczęście przy tak deserowym trunku nie przeszkadza to zbytnio. Na pierwszym planie kawa i wanilia. Taki bardzo przyjemny miks, w ogóle niepodobny do tych gównianych waniliowych latte z MC czy Starbunia. Kawa lekko trąci zbożem, mmm. Dalej mamy słodką mleczną czekoladę, która próbuje się wgryźć w poprzedniczki. Ma za zadanie wyrównać całość, jak dobre ciasto do popołudniowej kawki. Udaje jej się to z nawiązką. Goryczka dość niska, lekko palona. Ta sama paloność przechodzi do finiszu wraz z kawą i wanilią. Ten już bardziej wytrawny od reszty się wydaje. Naprawdę smaczne, deserowe (ale niezapychające) piwo. Cieszę się niezmiernie, że laktoza nie wyróżnia się zbytnio i nie dominuje nad kawą czy wanilią.
----------
Styl: Coffee Vanilla Milk Stout
Alk: 5% Obj.
Ekstrakt: 15% Wag.
IBU: 2/12
Skład: słód (pale ale, monachijski, karmelowy, palony), płatki owsiane, laktoza, kawa, wanilia, chmiel, drożdże.
Do spożycia: 01.09.2018
Pierwszy raz odkąd Facebook wprowadził ankiety trafiliście w moje gusta jeżeli chodzi o wybór piwa. Nie będę ukrywał, że Piwojad wysłał mi tą jakże piękną buteleczkę w blogerskich darach losu. W dodatku opis z maila zaciekawił mnie niezmiernie. Podobno całość przeszła tak whisky, że ciężko jest to piwo od rudej odróżnić.
Jeżeli chodzi o bimber to jestem pewnego rodzaju snobem. Bardzo rzadko dolewam czegokolwiek (jak już to sok jabłkowy) do szklanki. Wolę czystą. Wolę też profil torfowy. Chociaż jakby się tak zastanowić, to słodki bourbon też mi całkiem dobrze wchodzi. Czy jestem alkoholikiem? Jak my wszyscy...
Buteleczka Piwojada to jedno z najładniejszych szkieł w polskim crafcie. Bardzo dobrze, że browar jej nie zmienił, a już parę różniastych piw do niej lał trza przyznać. Etykieta minimalistyczna ze złotym akcentem pasuje do niej idealnie. Piwo jest czarne, nieprzejrzyste. Niestety piana za cholerę się nie chciał utworzyć. Jedynie oring widoczny poniżej udało mi się uzyskać.
Browar nie przesadził pisząc, że beczka przejęła wszystko w tym piwie. W aromacie czuć ją na każdym kroku, i to dosadnie. Nie przypominam sobie piwa, które by tak bardzo trąciło rudą na myszach. Jest torf, jest też mokre drewno. Ten pierwszy, o dziwo wyraźny, ale na swój sposób stonowany. Potem mamy delikatną wanilię i bardzo przyjemnie dopełniające kakao. Co mnie jednak najbardziej zaskoczyło to całkiem wyraźna nuta czerwonej porzeczki. Oj robi się naprawdę ciekawie.
Nie ma co się spieszyć, bo trunek sam wymusza powolne sączenie. Już nawet nie chodzi o ciałko, które swoją droga jest znaczne i pasuje bardzo dobrze do RiSa, a o oleistość i zmasowany atak doznań. W dodatku wysycenie jest niskie, co pozwala wybić się reszcie. Od czego by tu... o wiem. Podstawą jest wyraźna baza stoutowa, taki wytrawnie palony miks kakao i kawy zbożowej. Kontrują je delikatnie miodowa słodycz i ciemne owoce, tutaj znowu porzeczka nasuwa się na myśl. Nie można też zapomnieć o drewnie, które momentami zdaje się dominować nad resztą. Stonowany torf wychodzi dopiero po lekkim ogrzaniu trunku. Goryczka średnia. Krótka, ale zaznaczająca swoją obecność. Finisz wyraźnie kakaowy z, o dziwo, wiśnią, która zajęła miejsce porzeczki. Jest alkoholowo, ale z klasą. Piwo cholernie wyraźne i mocne pod każdym względem, ale też... ułożone na swój sposób. Pijam whisky bez "coli" (no może oprócz Balantyny, bo to strasznie niedobre jest draństwo) i może dlatego bardziej niż innym podszedł mi ten beczkowy RiS z Piwojada. A jak to fajnie rozgrzewa... ohohohoho.
----------
Styl: Bowmore Whisky BA Imperial Stout
Alk: 10,3% Obj.
Ekstrakt: 24°
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienne, pszeniczne, orkiszowe), płatki owsiane, jęczmień palony, chmiel, drożdże.
Do spożycia: 10.04.2019
Patrząc na poczynania pewnych osób można śmiało stwierdzić, że świat (szczególnie nasz piwny, Polski) jest naprawdę mały. Jedne browary kradno nam bezczelnie blogerów, a inne robią z nimi kooperacje. Dzisiaj sprawdzimy sobie istne połączenie tego wszystkiego.
Nie dość, że mamy tutaj kooperacje jednych z najbardziej stabilnych przedstawicieli naszego craftu czyli Birbant i Szpunt, to jeszcze w tym drugim od jakiegoś czasu pracuje Kacper z Piwnej Zwrotnicy. To właśnie jemu możemy podziękować za te dary, którymi się dzisiaj upijemy... przepraszam, udegustujemy (słowotwórstwo level expert).
Bling bling madafaka. Etykieta mieni się jakby ją ktoś potraktował diamentową polerką. Grafika zacna z oczywistym nawiązaniem do Gwiezdnych Wojen, ale utrzymana też w lekko prześmiewczym birbantowym stylu. Elementów odblaskowych też nie ma za dużo... inaczej, jest ich tyle ile trzeba. Piwo ma ładny złoty kolor i jest wyraźnie zamglone. Piana słabiutka. Niska, dziurawa i bardzo szybko znika ze szkła.
Bam! Pierwszy liść wchodzi z zaskoczenia. Zapaszki świeżutkie i intensywne jak w dopiero co wyciśniętym soku owocowym. Cytrusy pełną gębą, tropiki w sumie też. Czuć słodycz liczi, marakuje, cytrynę i limonkę. Do tego kwaskowatość mleczna i mamy bardzo orzeźwiający obrazek. Już mi ślinka zaczyna cieknąć.
Już po pierwszym łyku wiem, że zdradzieckie do bólu będzie to piwo. W ogóle nie czuć tych 15 Plato, nie mówiąc już o alkoholu. Całość bardzo orzeźwiająca i dobrze wysycona. Ciałko bardzo nienachalne, dzięki płatkom owsianym bardzo aksamitne. Lekkość będzie motywem przewodnim tego piwa coś czuję. W smaku najmocniejszy wydaje się być kwasek, ale sam w sobie nie jest jakiś dobitnie dominujący. Podobny do kefirku na moje oko. Potem mamy cytrusy (głównie cytryna i limonka), tropiki gdzieś się schowały i są ledwo co wyczuwalne. Całość na minimalnej pszenicy i chlebku na granicy autosugestii. Goryczka mogłaby być wyższa. Profil ma delikatnie grapefruitowy. Finisz jest chyba najciekawszą rzeczą w tym trunku. Taki miks skórek owoców z niewielką dominacją cytrusów. Do tego oczywiście kefirek. Ogólnie całość bardzo lekka i przyjemna. Pewnie znajdą się osoby, które powiedzą, że jest za mało intensywne, ale według mnie znajdzie ono wielu wielbicieli. Szczególnie tych dopiero co wgłębiających się w świat kwaśnych piw.
----------
Styl: Sour India Pale Ale
Alk: 6% Obj.
Ekstrakt: 15°
IBU: 2/6
Skład: słód (jęczmienny, pszeniczny), płatki owsiane, chmiel, drożdże, bakterie Lacobacillus Plantarum.
Do spożycia: 01.10.2018
Musicie mieć jakieś zdolności nadprzyrodzone... zawsze wybieracie w ankiecie piwo, na które mam mniejszą ochotę. W tym przypadku bardziej chodziło o browar, bo Pinta była przecież ostatnio na blogu. Nic jednak na to nie poradzę, lud przemówił.
Zdziwiłem się trochę tak w ogóle. Chłopaki rzucili się na dość głębokie wody, trzeba im to przyznać. Taki ekstrakt to nie w kij dmuchał nawet jak na grubaśne piwo, a taki na pewno jest RiS. Po 12 godzinach na wyziębionej jak psia buda uczelni naszła mnie też ochota na coś rozgrzewającego, ciekawe dlaczego...
I znowu nie wiem co autor miał na myśli projektując etykietę... Po jakimś czasie człowiek zauważa sam skrót "RIS", ale mogli się trochę bardziej postarać. W końcu to nie jest trunek codzienny. Samo piwo to już istne dzieło sztuki. Czarne jak smoła, zauważalnie gęste. Piana wysoka, zbita, wręcz deserowa.
Zapach z butelki był nieziemski jeżeli chodzi o intensywności. Tak jakby piwo dostało szału i za wszelką cenę chciało się wydostać ze szkła. W snifterze już nie było tak kolorowo pod tym względem. Jakoś zadziwiająco szybko aromat się z niego ulotnił... a jest za czym tęsknić. Półsłodka czekolada, kakao, zadziwiająco wyraźne praliny i toffi. Gdzieś w tle majaczy zielone jabłuszko, ale reszta zapaszków przykrywa je wystarczająco dobrze.
Ooo taaak, to jest ta konsystencja, która za mną chodziła cały dzień (w sumie to 12h na uczelni). Aksamitne, gęste, lepkie. Nie jest to jednak syrop, coś bardziej jak wyciąg z kakaowca. Ciałka sporo, w końcu to mocarne 30 Plato. Sączy się to przyjemnie mimo dość mocnego jak na RiSa wysycenia. Smak na szczęście nie ma problemów z trwałością. Tak na dobrą sprawę to umacnia się z każdym kolejnym łykiem. Czekolada (tak trochę bardziej po tej gorzkawej stronie) jest kierownikiem tego całego zamieszania. Wróć... tej orkiestry, bo zamieszania tutaj nie ma. RiS od Pinty jest bowiem bardzo dobrze ułożony. Zaraz obok Pani Kierowniczki stoi jej przydupas Czesiu Paloność wyperfumowany od stóp do głów Szanele Number Elewen: kakao i toffi. Słodycz tego ostatniego może nie wyrównuje sił pomiędzy wytrawnością a #teamsłodyczka, ale za to jest wystarczająco zauważalna. O wszechobecnych skojarzeniach z pralinami chyba nie muszę wspominać? Goryczka średnia, ale wyraźna. Taka powiedzmy, że palona. Finisz wprowadza dodatkowy element pod postacią ciemnego pieczywa, co mnie osobiście zaskoczyło niezmiernie. I to pozytywnie! 11,5% alkoholu ukryte co do ostatniego procenta, nie wiem jak im się to udało. W cholerę z tą Pintą... gdy ja próbuję o nich zapomnieć wciągają mnie z powrotem swoją nagłą zajebistością... i to już drugi raz z rzędu.
----------
Styl: Russian Imperial Stout
Alk: 11,5% Obj.
Ekstrakt: 30
IBU: b/d
Skład: słód (pale ple, monachijski typ II, jęczmień palony, Chocolate, Pale Chocolate, Black, Crystal, Dark Crystal), chmiel (Columbus, Fuggles), drożdże Fermentis SafAle™ US-05.
Do spożycia: 14.02.2020
Jakoś pod koniec tamtego roku spytany o jakiś polski browar, który trzyma się jakościowo i jest ogólnie dostępny odpowiedziałem pytaniem: dlaczego nie Pinta? Przecież pełno jest jej w sklepach. Osoba, z którą rozmawiałem parsknęła lekko mówiąc, że to przecież najnudniejszy browar w kraju. Coś w tym jest.
Owszem ich seria Pinta Miesiąca dostępna jest w pubach, ale dużo osób nie ma dostępu do multitapów przecie. Patrząc tylko i wyłącznie na półki sklepowe można aż ziewnąć z zachwytu. Czasami jednak coś im odwala pozytywnie. Tak jest właśnie w tym przypadku. Prawie trzy lata zajęło im powtórzenie eksperymentu ze Stefanem, wcześniej był nim Niedobity. Z czym mamy teraz do czynienia? Ano, podobno, z mocno palonym stoutem. Jak mocno? O tym za chwilę.
Etykieta tej jakże dziwacznej serii nie pasuje mi do Pinty... o dziwo jest to pozytyw. Mamy w końcu coś konkretnego, na czym można zawiesić oko. Przyciąga kreską i co najważniejsze nazwą. Piwo jest czarne i nieprzejrzyste, jak otchłań kosmosu. Widać też po nim, że będzie gęste. Piana, z początku zbita i wysoka, przypominała trochę świeżo zalaną "parzochę". Ku mojemu zdziwieniu jednak bardzo szybko opadła, nawet zdjęć nie zdążyłem zrobić.
Nie spodziewałem się ułożonych i w pewnym sensie przyjaznych zapaszków i muszę Wam przyznać, że się nie zawiodłem. To co wydobywa się ze szkła jest kwintesencją moich ulubionych rzeczy w piwie. No dobra, w stoucie. Gorzka do bólu czekolada, kakao, tak samo bolesna dla nozdrzy kawa i mnóstwo popiołu. Dodatkowo całość ktoś potraktował jeszcze mocarną salwą z miotacza płomieni. Ot tak o, żeby przypadkiem nic nie przeżyło warzenia.
Już przy nalewaniu było widać, że lekko nie będzie, ale aż tak gęstego piwa się nie spodziewałem po tym ekstrakcie szczerze mówiąc. Mimo tego nie jest jakoś szczególnie zapychające. Niskie wysycenie bardzo tutaj pasuje. Smakowo... śmiertelna powtórka z aromatu. Po paru łykach czuję się trochę jak ten gość z etykiety, który próbuje uciec od Kostuchy. O dziwo... podoba mi się to, bardzo. Znowu mamy wszystko co palone (albo bardziej spalone) na tym świecie: czarna i kwaskowata kawa, gorzka czekolada (ewentualnie kakao dopiero co wysuszone po fermentacji) i ogólnie szeroko pojęte palone słody. Czasami pokazuje się też przypieczony chleb. Goryczka zdaje się być mocna, ale to zasługa jej palonego profilu, który na swój sposób potęguje ogólne odczucie napalmu o poranku. Finisz to pewnego rodzaju ewolucja, bo wytrawność dodatkowo wspierana jest lekką ziemistością, a kwasek wybija się znacznie. To piwo... ten eksperyment to ogień piekielny w czystej postaci. Najbardziej zadziwiające jest chyba jednak to, że czuć w nim podstawę czyli stout.
----------
Styl: Burnt Stout
Alk: 3,3% Obj.
Ekstrakt: 14°
IBU: b/d
Skład: słód (jęczmienne pilzneński, diastatyczny, Carafa Special typ I, Carafa Special typ II, Chocolate, Pale Chocolate), chmiel Dr Rudi, drożdże Fermentis SafSpirit Malt.
Do spożycia: 15.11.2018