Pamiętam otwarcie lokalu Pinty we Wrocławiu jakby to było wczoraj... No dobra, może nie pamiętam osobiście, bo mnie tam nie było, ale przeczytało się parę żali w internetach wtedy. Głównie chodziło o wystrój i miejsca siedzące. Już na wstępie Wam mogę napisać, że od jakiegoś czasu nie są one aktualne.
Zostałem tam zaproszony w tym roku przez sam browar. Wiecie... lajki się zgadzają i zasięgi też. Akurat kończyłem wtedy urlop w Karpaczu (wpis macie tutaj), a do Wrocławia stamtąd blisko przecież. Dlaczego miałbym nie zajechać?
Zdziwiła mnie trochę lokalizacja, raczej w oddali jeżeli chodzi o lokale piwne we Wrocławiu. Chociaż... czy można tak mówić, skoro to jednak dalej jest centrum? Dużym plusem jest za to wielkość lokalu. Jakoś Szynkarnia, czy też nawet Kontynuacja (już nawet nie będę wspominał ZUPy... R.I.P.) przyzwyczaiły mnie do dość ciasno ustawionych krzeseł, a tutaj... no kurde moje personal space ego miało czym oddychać nawet.
Sam wystrój mi mega przypadł do gustu. Czuć taką industrialową i fabryczną rękę z domieszką podróży (nie zawsze w luksusach). Co do siedzisk... nie było mi dane przetestować tych beznadziejnych na swoim tyłku. Widziałem je tylko na zdjęciach na szczęście. Teraz są bardzo wygodne i miękkie siedziska. O leżaczkach na ogródku nie wspomnę nawet.
Jedzenie spełniło nasze oczekiwania. Było go wystarczająco dużo i okazało się naprawdę smaczne. Dipy według mnie mają sztosowe wręcz. Co do piwa... ło boziu, od czego mam zacząć? Chłopaki stawiają na zagraniczne browary i to raczej z wyższej półki. Oczywiście są też polskie, ale coś na te ponad 20 kranów musieli dołożyć z zagranicy. Pewnie głównie dlatego spotkałem się opiniami, że "panecku drogo trochę tam mają", ale co do importu jest to bardzo śliski temat, mówię Wam.
Właśnie, piwo. Było go tam tyle, że ciężko nam było coś wybrać. Nie będę ukrywał, że dostałem od Pinty talony na piwo, dlatego nie patrzyłem na ceny za bardzo. Zaczęliśmy od kwasów i tutaj zdziwienie, bo zagraniczny Scarlet (The Flying Inn) okazał się być słabszy (ale nadal spoko) od kwasu z samej Pinty, czyli Szalone Porzeczki. Potem były większe kalibry: całkiem spoko Risfactor Bourbon BA, Vanilla Cake Fever (Sori Brewing) i... zabójca wieczoru, czyli pintowy Oh, Honey. Braggot wchodził jak złoto, ale przez niego zrobiło się trochę... ciężko.
Gości było sporo, również "celebrytów" ze świata craftu. Oprócz wiadomych blogerów (duuuh) było też dużo przedstawicieli browarów (i nie tylko). Dawało to szansę na zamienienie się w reportera i zadaniu paru pytań... ale dobrze wiecie, że ja tego nie lubię. Jak chcecie to możecie zajrzeć do Chmielobrodego lub Docenta. U Majkela na filmie jestem gościnnie, oczywiście z piwem w ręce i już lekko podchmielony. Niestety nie udało mi się zamienić jego live'a w patostream...
Potem jakoś znikłem... poszliśmy się przejść ze znajomymi. Wiecie, świeże powietrze pomaga podobno. Niestety już nie wróciliśmy na Pinta Party. Samą imprezę podsumowałbym tak: bardzo pozytywny event, bez zbędnego rozmachu czy też podobieństw do festiwali piwnych. Za rok na pewno postaram się tam znowu zawitać.
Gości było sporo, również "celebrytów" ze świata craftu. Oprócz wiadomych blogerów (duuuh) było też dużo przedstawicieli browarów (i nie tylko). Dawało to szansę na zamienienie się w reportera i zadaniu paru pytań... ale dobrze wiecie, że ja tego nie lubię. Jak chcecie to możecie zajrzeć do Chmielobrodego lub Docenta. U Majkela na filmie jestem gościnnie, oczywiście z piwem w ręce i już lekko podchmielony. Niestety nie udało mi się zamienić jego live'a w patostream...
Potem jakoś znikłem... poszliśmy się przejść ze znajomymi. Wiecie, świeże powietrze pomaga podobno. Niestety już nie wróciliśmy na Pinta Party. Samą imprezę podsumowałbym tak: bardzo pozytywny event, bez zbędnego rozmachu czy też podobieństw do festiwali piwnych. Za rok na pewno postaram się tam znowu zawitać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz