Wiecie, że nigdy nie piłem piwa z cyklu #pintamiesiąca? Najbliższy multitap otworzył się stosunkowo niedawno w oddalonej o 50km Zielonej Górze, a w innych bywam sporadycznie (przy okazji wizyt we Wrocku czy Wawie). Taki los i szczęście, bo jak już byłem np. we Wrocławiu, to akurat piwa z tej serii już nie mieli...
Aż tu nagle, szczęście w nieszczęściu. Pinta postanowiła wlać swoje ostatnie piwo na kwiecień do butelek. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: puby są teraz zamknięte przez pandemię, a leżakowanie go w tankach raczej by chmieleniu nie pomogło. Inna sprawa, że sam browar postanowił włączyć się w akcję #wspieramypolskikraft i dochód ze sprzedaży Golden April poleci do zaprzyjaźnionych przybytków, jak tylko się ponownie otworzą.
Etykieta prosta. Jest po prostu kopią grafik, które promują poszczególne piwa z tego cyklu w social mediach. Piwo jasne, złociste, momentami słomkowe nawet. Bardzo delikatnie zamglone. Piana skromna, na jeden palec. Utrzymuje się jednak dość długo i pozostawia zadziwiająco mocny lacing na szkle.
Takiego aromatu można było ze świecą szukać w gorące, wiosenno-letnie wieczory. Fajny, orzeźwiający, lagerowy z dobrą dawką chmieli. Jest żywica, są iglaki, a nawet zroszona, poranna trawa na wiosnę i trochę cytrusów. W dodatku po lekkim (oby nie za dużym) ogrzaniu pojawia się też ciekawy miks mango i grapefruita. Jest tego na tyle dużo, że można to piwo spokojnie zaliczyć do stylu.
Można się sprzeczać, czy #pintamiesiąca to miejsce dla piw tak... prostych? Może inaczej napiszę... Mało sztosowych? Już lepiej, wiecie na pewno o co mi chodzi. Problem w tym, że nawet gdybym tak myślał, to nie mógłbym złego słowa napisać o Golden April. Jest najzwyczajniej w świecie... zajebiste. Chrupkie, do granic pilsowych możliwości. Orzeźwiające, z trafionym w punkt ciałkiem jak przy dobrym, czeskim pilsie (tak, są takie rzeczy). Już po paru łykach nie chce mi się szukać tego dobrego (mitycznego) pilsa za trzy złote. Wysycenie też w punkt, średnie do wysokiego. Jest podstawa słodowa, wyraźna, ale też lekko przykryta przez chmiel (i momentami taka nawet chlebowa). Tutaj znowu cytrusy, dużo "białego shitu" z grapefruita (czyt. albedo) i skórki pomarańczy. Combo jak dla mnie idealne. W tle też specyficzna ziemistość. Goryczka mocna, ale punktowa. No prawidłowo pilsowa po prostu. Profil ma według mnie rzadko spotykany w dzisiejszych czasach, bo taki trawiasto-ziołowy. Na finiszu dochodzi żywica, która dominuje dość wyraźnie. Cholernie dobry pils. Nic więcej nie muszę pisać. Może tylko żal mi dupę ściska, że nie jest to regularny wypust Pinty.
----------
Styl: American Pilsner
Alk: 4,8% Obj.
Ekstrakt: 12°
IBU: b/d
Skład: słód (pilzneński, wiedeński), chmiel (Columbus, Citra, Amarillo, Falconer's Flight), drożdże SafLager W 34/70.
Do spożycia: 30.09.2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz